Do lektury Drogi cienia zabrałam się bez większego entuzjazmu. Zniechęcał patetyczny slogan na okładce „Prawdziwy zabójca nie ma przyjaciół – tylko cele”, a blurb sugerował, że kolejny debiutant próbuje zdyskontować sukces formuły, która sprawdziła się w cyklu Lyncha o Niecnych dżentelmenach. To znaczy – od ubogiej, bezbronnej sierotki do widowiskowo radzącego sobie z przeciwnościami losu bohatera. Podobny jest jednak wyłącznie punkt wyjścia. Również pod względem sprawności stylistycznej, ani złożoności intrygi, ani koncepcji świata Weeks nie może się z Lynchem równać. Mimo to proponuje kilka ciekawych rozwiązań, szczególnie na płaszczyźnie magii, a i fabularnie potrafi zaskoczyć, wychodząc poza sztampę rozwiązaniami pozornie przewidywalnych wątków.
Merkuriusz walczy o przetrwanie w ulicznym gangu, kiedy jednak rzuca wyzwanie jednemu z przywódców, musi uciekać, by ratować życie. Jest przekonany, że wstąpienie do terminu u najlepszego siepacza (zawodowego zabójcy) w mieście, Durzo Blinta, rozwiąże jego podstawowy problem – strach. Szybko okazuje się, że kusząco oczywisty wybór ma wysoką cenę. Porzucenie przyjaciół, a nawet dawnej tożsamości i przemiana w „baroneta” Kylara Sterna to zaledwie jej pierwsza rata. Nawet wieloletnie, surowe szkolenie pod okiem bezlitosnego mistrza nie unicestwiło w dawnym ulicznym szczurze przekonania o wartości życia, nie pozbawiło go uczuć, które dla zabójcy stają się – prędzej czy później – powodem porażki i zguby. Akcja powieści rozgrywa się na przestrzeni niemal dziesięciu lat, co pozwala autorowi pokazać punkty zwrotne w dojrzewaniu i szkoleniu Kylara, a także stopniowo odsłonić nici politycznej intrygi. Przestępczy światek Cenarii, zorganizowany na wzór mafijny, podporządkowany jest Dziewiątce. A przywódcą Dziewątki
jest Shinga, który, biorąc pod uwagę osłabienie i fasadowość nominalnej władzy państwowej w osobie króla, de facto panuje w Cenarii. Właśnie Shindze służą siepacze, związani z nim magiczną przysięgą lojalności. Nie raz wykonują polityczne zlecenia. Do tak delikatnej i istotnej pracy trzeba posyłać niezawodnych. A z Durzo Blintem, równie finezyjnym szermierzem co trucicielem, nie trzeba brać pod uwagę ewentualności niepowodzenia. Jest jednak czynnik, którego nawet on nie potrafi do końca oszacować – magia. Z jej powodu, wbrew własnym zasadom, wziął ucznia i ona odegra kluczową rolę nie tylko w życiu Blinta i jego podopiecznego, ale także w losach całej Cenarii. Państwo, słabe i skorumpowane, jawi się jako łatwa zdobycz i ktoś z zewnątrz chętnie po nią sięgnie. A siepacze, spowici cieniem, walczyć będą w pierwszej linii.
Pierwszy tom trylogii Weeksa to sprawne, rozrywkowe czytadło, napisane bardzo prostym stylem, z bohaterami naszkicowanymi dosyć toporną kreską (Szlachetny Książę, Nawrócony Łotr czy Zgorzkniały Cynik), pragmatykami bez psychologicznej głębi, skupionymi głównie na przeżyciu. Merkuriusz/Kylar i Durzo przejawiają jakieś rozterki czy dylematy, ale są one zarazem patetyczne i płytkie. Opisy pojedynków zdecydowanie lepiej wychodzą autorowi niż fragmenty poświęcone życiu wewnętrznemu postaci, czego zresztą jest najwyraźniej świadomy, bo tych drugich jest mniej niż pierwszych. Liczy się akcja i tempo, stąd rozdziały są króciutkie, a niemal każdy kończy się w „dramatycznym momencie”, co stanowi irytującą manierę. Fabułę jednak autor rozplanował dosyć zręcznie i, jak wspomniałam wyżej, końcowa część pozytywnie zaskakuje kilkoma twistami. Dzięki temu można nie tylko czytać bez bólu, ale nawet wciągnąć się w opowiadaną historię. Jest to co prawda rzecz ze zdecydowanie niższej półki niż Lynch czy Stover, ale całkiem
poprawna. Niestety, lekturę poważnie utrudniają występujące masowo literówki (zwłaszcza ą nagminnie zastępowane ę i na odwrót) i błędy fleksyjne. Zaletę stanowi fakt, że, jeśli nie chcemy, nie musimy kontynuować przygody z cyklem, bowiem Droga Cienia opowiada zamkniętą historię. Epilog, nieco zaniżający ocenę całości, stanowi zarazem niezbędną furtkę do kontynuacji. Bohater nieco za szybko ewoluuje w kierunku wszechmocy, ale wciąż może być ciekawie. Na razie jest lepiej niż zapowiada okładka, co nie znaczy, że świetnie.