Coś bardzo się ostatnio spieszymy. Prawda? Taki trend. To co możesz zrobić w trzy godziny zrób w czasie o połowę krótszym – dzięki temu zyskasz co najmniej półtorej wolnej godziny. W zasadzie zyskasz je na CHOLERA WIE CO. Ale zyskasz. Bo „zyskiwanie” to kolejny bardzo modny trend. Świetnie komponuje się jako dodatek do najnowszej jesiennej kolekcji super modnych teczek z krokodylej skóry......
W duchu tej cudownej mody pracujemy nad sobą trzy razy mocniej. Po to by, stać się czterdzieści pięć razy szybszym pociągiem ekspresowym niż dotychczas. Ekspresowo kochamy, turbomegaprędko żyjemy, dorabiamy się w galopującym tempie, studiujemy osiągając prędkość światła. Jak już znajdziemy te WYGOSPODAROWANE półtorej godziny zastanawiamy się jak wycisnąć z niej kolejne osiem. Wszędzie, w każdej dziedzinie, na każdym pułapie...
- Książkę proszę państwa pisałam dwa miesiące – krzyczy z ekranu Pani Pisarka. – To bardzo długo, ale przecież to dzieło mojego życia. – Dorzuca natychmiast się tłumacząc.
- Drugi tom mojej pozycji – bełkocze pan w krawacie – to ciężkie trzy tygodnie pracy...
A potem czyta się to w trzy godziny i przelatuje nam przez łeb niczym wegetariańskie wióry przez jelito grube. Za leniwa jestem. Za leniwa na takie życie, taką literaturę, takie kino i karierę.
Wstyd mi.
I podejrzewam, że podobnie wstyd było Pani Kosmowskiej, kiedy pisała W górę rzeki. A mi wstyd w dwójnasób, bo trochę Panią, Pani Barbaro, skreśliłam. I to właśnie uprawiając ten trend na PRĘDKOŚĆ. Wrzuciłam do wora z napisem „konkurs literacki na brydżet”, łatwo miło i w cztery godziny. Dałam plus trzy i zapomniałam nazwiska. Dlatego kiedy wcisnęli mi w garść W górę rzeki z adnotacją na okładce „autorka bestsellerów” (co mi się osobiście, przyznaję, kojarzy głównie z warzywniakiem i A TO FELER WESTCHNĄL SELER) zaplanowałam lekturę na siedem ekspresowych podróży kolejką w tę i nazad i jeszcze szybsze zapomnienie. I na wrażenie byle jakie, zaplanowałam. I pudło...
Najpierw latem w skwierczącej eskaemce mi w ogóle nie „weszło”. „Boże jedyny, ale jej źle” – pomyślałam i trzasnęłam egzemplarzem na pokryty lekką rosą, pocący się skaj kolejkowego siedzenia. I zapomniałam szybko...
No, a teraz jakoś znalazłam w torebce.
I wiecie co? Jaka ładna, niespieszna, spokojna książka. Dobrze skonstruowana, z przemyślaną narracja, nienachalna. Opowieść o zwykłym życiu, zwykłej relacji, normalnych problemach – bez zadęcia psychologicznych dywagacji i recepty na dobre rozwiązanie.
Bohaterowie, którzy nie wpadają sobie nagle w ramiona, krzycząc naturalnie: ”JUŻ WIEM, WIEM ŻE KOSMOS TO TY I TEN PŁATEK ŚNIEGU NA SKRONI TWEJ BLADEJ.”
Matka i córka. Zaplątane we własne kompleksy, związane głupimi zależnościami i pogubione w relacjach. Tak, jak zdarza się to nam samym, w ten idiotyczny sposób, kiedy wiemy, że możemy się mylić i trudno nam się przyznać. Nostalgia bez wodotrysków i błyszczących perełek iskrzących się prawd. Idiotycznych i oklepanych frazesów, które autor wciśnie nam, a my łykając je jak kluchy śląskie uronimy łzy rzęsiste. Nie. Jesienne opowiadania w dobrym słowiańskim stylu. Takich krajobrazów zwykłych, a jednocześnie bez namolnych zachodów słońca. No wiem, powroty tam są, Paryże, jedna Rosjanka z likierem miętowym i opowieści o dawnych czasach. Ale to opowieści W SAM RAZ zebrane. Nienatarczywe, trochę śmieszne, ale bez amerykańskich gagów, trochę ironiczne, ale bez przesady kpienia z wszystkiego. I przede wszystkim prawdopodobne. Smutne, to prawda, ale nie dramatyczne.
Najfajniejsze uczucie w czasie czytania W górę rzeki to świadomość, która udziela się MOCNO, że Pani Autorka nie pisała tego w dwa miesiące, ani nawet w kwartał. Bo wiele herbat musiało poplamić rękopis (DOBRA, WIEM, TERAZ WSZYSTKO W KOMPUTERZE SIĘ MA - NO TO KALWIATURĘ). Z 746 podróży do kuchni i 890 włączeń czajnika musiało to ją kosztować. I dobrze. I miło się czasem nie śpieszyć, czytając, wiedzieć, że ktoś nie spieszył się, pisząc.
A może ja już całkiem sfiksowałam i zramolałam na starość, ale kojarzy mi się ta książka z piosenkami Grażyny Łobaszewskiej. Księżycem, i tymi innymi „jesiennymi stronami”. Jeszcze chwila, a zapuszczę długi warkocz i pójdę podeptać kapustę w mgle na polach wijącej się między skłaniającymi się do ziemi wierzbami. AAAAA, RATUNKUUUUUU...