Weronika ma ojca, którego największym lękiem jest wyróżnianie się z tłumu. Gdyby mógł, zapewne byłby przezroczysty. Jedyne, czego pragnie, to żyć spokojnie, od dnia do dnia, bez większych wzruszeń, uniesień, w letniej temperaturze. Wpaja takie postrzegania świata i siebie swojej córce, chciałby, żeby ona też cieszyła się niewidzialnością. Nie zaszczepia jej przekonania, ze warto marzyć i dążyć do spełnienia swoich pragnień, raczej takie, że na swój los trzeba się zgadzać w pokorze. Ale Weronika podskórnie czuje, że nie na tym polega życie, że aby żyć w pełni trzeba czasem pozwolić sobie na czerwoną sukienkę, która wyróżnia się z tłumu. Przede wszystkim chce pracować z dziećmi – dzieci są dla niej solą tej ziemi, radością świata i ma nadzieję, że kiedyś będzie prowadziła swoje własne przedszkole. Póki co pracuje w cudzym, ale daje z siebie wszystko – klei, lepi, wymyśla zabawy, jest prekursorką scrabble, po godzinach w domu szyje dziecięce kostiumy, obcałowuje zadrapane kolana i wojuje z rodzicami, którzy
niemądrze kochają swoje dzieci. I marzy – marzy o miłości, bo takie marzenia są zakodowane w kobiecych genach. Co więcej, pewnego dnia tę miłość spotyka. Zwyczajnie – w przedszkolu. Po jedno z dzieci przychodzi zadyszany sąsiad, bo matka chłopca poprosiła jego matkę, a ona nie mogła i on teraz… Weronika przezornie nie wydaje obcemu mężczyźnie chłopca, choć już zatraciła się w oczach tego mężczyzny i już wie, że to jemu chce rodzić dzieci. Idą więc razem – jedno trzyma chłopca za lewą, drugie za prawą rękę i odbywają najromantyczniejszy spacer, rozmawiając jakby się znali od dawna. A potem jest już czekanie i pewność, że on wróci. I przedłużająca się jego nieobecność, która w końcu zwieńczona jego przyjściem – Weronika już wie, że będą razem. I są. Wszystko dzieje się tak, jak powinno, w tej kolejności, która cechuje niewidzialnych ludzi – bo ślub, potem noc poślubna i wspólne mieszkanie. Ta miłość jest szalona, ale podobna wszystkim innym szalonym miłością – gorąca, zapamiętała i pełna erotycznych zbliżeń.
Tylko że nie wszystko układa się jak w bajce, co żyli długo i szczęśliwie, bo nagle okazuje się, że Weronika, która pragnęła stadka dzieci i Sławek, który już wybrał dla nich imiona, nie mogą mieć dzieci. Zaczyna się długa walka o szczęście – jakieś zastrzyki, jakieś witaminy, tylko, że na końcu nie ma narodzin – jest śmierć. Sławka zabija na przejściu dla pieszych pijany kierowca. I Weronika już wie, że na tym przejściu, skończyło się także jej życie…
Nie zachwyciła mnie ta opowieść. Denerwowała mnie bohaterka, która huśtała się między swymi uczuciami – od euforii do skrajnego smutku, nie potrafiłam jej współczuć. Wydawała mi się oschła, choć świetnie dogadywała się z dziećmi, zimna, choć płonęła z gorąca w ramionach swojego ukochanego męża. Jakby cały czas udawała, jakby nigdy nie odsłaniała prawdziwych uczuć, choć nic w tekście nie wskazywało na to, że jest nieszczera. Nie polubiłam jej i nie odniosłam wrażenia, że to portret żywej osoby. To raczej wykreowana postać, która miała za zadanie ponieść historię – nie ukrwiła się, nie ucieleśniła podczas mojej lektury.
Poza tym drażnił mnie styl autorki, drażniły potknięcia fabularne – ktoś wybrał schody ze strachu przed windą, a potem jedzie na siódme piętro; albo Weronika piecze szarlotkę, a chwilę potem je pleśniaka (i nie byłoby to może takie denerwujące, gdyby nie cała filozofia, jaka towarzyszy pieczeniu tej szarlotki – że smak dzieciństwa i że otwiera ludziom serca).
Ta książka wyraźnie dzieli się na dwie części – jest część przed śmiercią i część po niej. I o ile tę pierwszą czyta się dobrze, o tyle przez drugą brnie się z niejasnym przeświadczeniem, że coś wisi w powietrzu. Jest jakby nierealna, jakby zaraz ktoś miał wyskoczyć z jej środka i stwierdzić, że nie, ktoś pomylił scenariusze i to zupełnie inna bajka i tylko przypadkowo bohaterka ma tak samo na imię. Domyśliłam się, czym chce zaskoczyć autorka. Nie dałam się złapać w jej sidła i z pewną dozą zazdrości myślę o tych, którzy nie pozbierali wszystkich poszlak, nie odczytali właściwie tropów i dali się zaskoczyć. Tylko, czy w ogóle ktoś taki się znajdzie? Czy ktoś może przeoczyć duszną atmosferę, zbyt barwne osobowości, pojawiające się w otoczeniu Weroniki, jej diametralną zmianę i wysypane z fiolki tabletki na uspokojenie? Za dużo autorka zostawiła śladów – nie będzie zbrodni doskonałej - chyba, że chciała uśmiercić czytelnicze zainteresowanie.