Z wizytą u Putina. Te odwiedziny zmieniły wszystko, Chan stracił władzę
Imran Chan, były premier Pakistanu, zrobił ruch, którego Amerykanie nie mogli mu wybaczyć. Odwiedziny u Putina w dniu, gdy ten zaatakował Ukrainę, to było za wiele. On sam mówi o spisku. Przeczytajcie fragment książki "Druga strona świata. Reporter o świecie w czasach chaosu" Wojciecha Jagielskiego, który przybliża postać Imrana.
Jeszcze żaden premier Pakistanu nie dotrwał do końca kadencji. A Imran Chan raczej nie będzie wyjątkiem. Dziś twierdzi, że władzę zabrał mu amerykański spisek i żądza zemsty.
Imran Chan twierdzi, że Amerykanie nie wybaczyli mu jego wyprawy do Moskwy, która wypadła akurat w dzień, gdy Rosja napadła na Ukrainę. Pakistańczyk nie posłuchał zachodnich dyplomatów odradzających mu podróż, tłumaczył, że termin wizyty ustalono dawno temu i niezręcznie było ją odwoływać lub przenosić. Tym bardziej że na Kremlu mogłoby to zostać odebrane jako akt nieprzyjazny, a Pakistanowi zależy, by żyć w najlepszych stosunkach ze wszystkimi, nawet z odwiecznym wrogiem, Indiami.
Nie planując tego, Imran Chan stał się więc pierwszym gościem rosyjskiego prezydenta Władimira Putina, który po najeździe na Ukrainę został na Zachodzie okrzyknięty zbrodniarzem wojennym.
Spisek Zachodu
Kiedy na początku marca opozycja złożyła w parlamencie wniosek o wotum nieufności dla rządu, premier przekonywał, że jest ofiarą zdradzieckiego spisku, zawiązanego przez jego rodzimych przeciwników, generałów z pakistańskiego wojska i mściwych Amerykanów. Pakistańczyk wskazał nawet palcem głównego winowajcę – amerykańskiego dyplomatę Donalda Lu, zastępcę sekretarza stanu, odpowiadającego w Waszyngtonie za sprawy Azji Południowej i Środkowej.
Rosyjski najazd na Ukrainę był zdaniem Imrana Chana tylko kroplą, która przelała czarę goryczy. Według niego Amerykanie nie mogli mu darować także tego, że sprzeciwiał się ich wojnie w Afganistanie (2001–2021), a zwłaszcza powietrznym rajdom ich bezzałogowych samolotów na afgańsko-pakistańskim pograniczu, wskutek których ginęli ukrywający się tam partyzanci, ale także ludność cywilna. Amerykanom nie podobała się też coraz bliższa komitywa łącząca Pakistan z Chinami.
Z Donaldem Trumpem Pakistańczyk jeszcze jakoś się dogadywał. Łączyła ich wspólna przeszłość w show-biznesie, temperament i upodobanie do populizmu. Pakistańskiemu premierowi odpowiadało także to, że Trump jako amerykański prezydent występował przeciwko pakistańskim generałom, którzy uważali się za politycznych wierzycieli Imrana Chana i próbowali go ubezwłasnowolnić. Ale odkąd do Białego Domu wprowadził się Joe Biden, żadnej przyjaźni być nie mogło. Kiedy latem 2021 roku ostatni amerykańscy żołnierze wyjechali z Afganistanu, a do Kabulu wkroczyli talibowie, Imran Chan gratulował im wygranej, a stosunki z Ameryką określił jako "okropne".
"Nie jesteśmy waszymi sługami" – rzucił w marcu na jednym z wieców, odpowiadając Amerykanom i ich zachodnim sojusznikom na zarzuty, że Pakistan nie przyłącza się do bojkotu Rosji i Putina. A kiedy opozycyjni posłowie podjęli w marcu próbę odwołania go ze stanowiska, oznajmił, że Pakistan padł ofiarą zagranicznego spisku, a przychylny mu prezydent na jego prośbę rozwiązał parlament.
Niedokończone pięciolatki
Opozycja nie dała jednak za wygraną. Złożyła skargę do Sądu Najwyższego, a ten orzekł, że parlament został rozwiązany bezprawnie, i nakazał przeprowadzenie głosowania w sprawie wotum nieufności wobec Imrana Chana, a nawet wyznaczył zgodny z prawem termin debaty.
W niedzielny poranek 10 kwietnia 2022 roku stało się to, co stać się musiało. Ponad połowa z 342 posłów zagłosowała za odwołaniem rządu – posłowie opozycji, ale także z partii, które jeszcze do niedawna Imrana Chana wspierały. Za jego odwołaniem głosowali nawet posłowie jego własnej partii, Ruchu na Rzecz Sprawiedliwości. Niektórzy uznali, że zdradził własny program, inni – że nie nadaje się na przywódcę, a jeszcze inni – że nawet jeśli Imran Chan dotrwałby do końca kadencji, to przyszłoroczne wybory przegra z kretesem i pora uciekać z tonącego statku.
Imran Chan został więc odwołany ze stanowiska i nie dotrwał do końca pięcioletniej kadencji. Nie udało się to zresztą jak dotąd żadnemu z premierów niepodległego od 1947 roku Pakistanu, 220-milionowego atomowego mocarstwa. Wszyscy byli odsuwani od władzy przez wojskowych, którzy rządzili krajem przez większą część jego niepodległego istnienia (1958–1971, 1977–1985 i 1999–2008), a nawet kiedy pozwalali przejmować władzę cywilom, zachowywali przemożny wpływ na politykę.
Imran Chan, zakochany w sobie, blisko 70-letni już idol pakistańskiej ulicy, jako jedyny z pakistańskich premierów nie stracił władzy wskutek wojskowego przewrotu czy intrygi generałów, lecz zgodnej z prawem, demokratycznej procedury w parlamencie. Wątpliwe jednak, by znalazł w tym fakcie jakiekolwiek pocieszenie.
Niespełnione obietnice, zawiedzione nadzieje
Obejmując władzę po zwycięskich wyborach w 2018 roku, obiecywał wielkie zmiany. Zapowiadał, że raz na zawsze zwalczy korupcję i kumoterstwo, najgorsze plagi wyniszczające pakistańską politykę i pakistańskie państwo, położy kres starym elitom i dynastycznym rządom wielkich politycznych rodów, zwłaszcza Bhuttów i Szarifów. Nowy Pakistan, jaki zamierzał zbudować, miał być państwem dobrobytu, opartym na wartościach islamu i muzułmańskiej solidarności oraz tradycji.
Imran Chan okazał się jednak marnym przywódcą i jeszcze gorszym zarządcą. Przekonany, że we wszystkich sprawach ma rację, i prowadząc jednocześnie wiele wojen na wielu frontach, narobił sobie nieprzebraną liczbę wrogów. Tracąc energię i czas, nie mogąc pochwalić się natychmiastowymi sukcesami, tracił zwolenników.
Miał pecha, bo na jego rządy przypadła pandemia, która zdusiła całą światową gospodarkę, a na koniec uruchomiła spiralę inflacyjną. Ale sam najbardziej przyczynił się do swojej klęski. Wyznaczył swojego faworyta, Usmana Buzdara, na premiera Pendżabu, najludniejszej i najbogatszej prowincji kraju, w dodatku twierdzy rodu Szarifów, magnatów hutniczych. Buzdar zaś okazał się zarządcą wyjątkowo nieudolnym i podatnym na korupcję, którą Imran Chan zarzucał Szarifom.
W Pakistanie mówi się, że nie da się rządzić bez poparcia Pendżabu. A Imran Chan stracił nie tylko Pendżab, ale także wojsko. Stare partie, Liga Muzułmańska Szarifów i Partia Ludowa Bhuttów, twierdziły nawet, że wybory w 2018 roku Imran Chan wygrał tylko dzięki kantom generałów i posłusznych im urzędników z komisji wyborczych.
Generałowie istotnie widzieli w dawnym mistrzu krykieta sprzymierzeńca w wojnie o władzę, jaką od dziesięcioleci toczą z wielkimi politycznymi rodami. Imran Chan, charyzmatyczny kapitan drużyny, która zdobyła mistrzostwo świata, wydawał się wojskowym doskonałym kandydatem na partnera. Miał za sobą uwielbienie tłumów, ale żadnego doświadczenia w polityce ani politycznej bazy. W zamian za wsparcie wojskowi oczekiwali posłuszeństwa.
Ale rozdęte sukcesami i sławą ego Imrana Chana nie pozwala mu uznać niczyjej racji, a co dopiero zwierzchności. Jesienią zeszłego roku odmówił podpisania awansu Nadima Andżuma na nowego szefa wszechwładnego wywiadu wojskowego ISI i zamiast niego usiłował wyznaczyć na to stanowisko własnego kandydata. Zraził do siebie generałów, którzy w końcu i tak postawili na swoim.
Pakistańskie wojsko od lat zależy od amerykańskiej pomocy i choć prowadzi własną politykę i dba o własne interesy, troszczy się też o to, by w Waszyngtonie uważano je za niezbędnego sojusznika. Wrogość do Ameryki, z którą Imran Chan coraz bardziej się obnosił, by przypodobać się pakistańskiej ulicy, utrudniała relacje pakistańskich generałów z ich amerykańskimi kolegami po fachu. Wojskowi nie ukrywali niezadowolenia. Po moskiewskiej podróży Imrana Chana, przemawiając w Islamabadzie, szef sztabu generał Badżwa potępił rosyjską napaść na Ukrainę i wychwalał starą, sprawdzoną przyjaźń z Ameryką.
Premier stary, premier nowy
Na nowego premiera Pakistanu został wybrany Szahbaz Szarif, rówieśnik Imrana Chana, dziedzic politycznej dynastii. W 2023 roku dojdzie do nowych wyborów, w których Imran Chan spróbuje odzyskać to, co – jak twierdzi – zostało mu skradzione.
Już dziś przekonuje, że stracił władzę wskutek spisku Amerykanów, a wszystkich swoich rodzimych politycznych przeciwników wyklina jako amerykańskich sługusów i zdrajców. W kampanii wyborczej będzie zapewniał, że walcząc o władzę, walczy w istocie o niezawisłość Pakistanu od amerykańskiego imperializmu.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Rosyjski internet huczy. Zabici z mobilizacji Putina
Zawołanie to będzie pobrzmiewać podczas wieców i ulicznych pochodów na długo przed rozpoczęciem kampanii wyborczej, bo Imran Chan spróbuje przenieść walkę o władzę na ulicę, tam gdzie czuje się lepiej niż w politycznych gabinetach i gdzie spodziewa się znaleźć wiernych zwolenników. Jeśli jednak ich nie znajdzie – od czasów, gdy wznosił Puchar Świata i był bohaterem całego Pakistanu, mija właśnie 30 lat – będzie to dla niego koniec politycznej kariery.
Zanim się jednak o tym przekona, będzie mógł liczyć na wsparcie Rosji, która jego pretensje i wrogość do Amerykanów chętnie przyjmie za dowód, że nie ona jedna miała powód, by czuć się zagrożona przez Amerykę, i jeszcze chętniej zawrze przymierze z innymi równie pokrzywdzonymi.
Wojciech Jagielski – dziennikarz i reporter. Zaczynał w latach 80. jako dziennikarz PAP, od 1991 do 2012 pracował w "Gazecie Wyborczej". Obecnie związany z "Tygodnikiem Powszechnym". Specjalizuje się w tematyce Afryki oraz Azji Środkowej i Kaukazu. Opublikował m.in.: "Dobre miejsce do umierania", "Modlitwę o deszcz" (nominowaną do Nagrody Literackiej Nike), "Wieże z kamienia", "Wszystkie wojny Lary", "Na wschód od zachodu".
WP Książki na:
Wyłączono komentarze
Jako redakcja Wirtualnej Polski doceniamy zaangażowanie naszych czytelników w komentarzach. Jednak niektóre tematy wywołują komentarze wykraczające poza granice kulturalnej dyskusji. Dbając o jej jakość, zdecydowaliśmy się wyłączyć sekcję komentarzy pod tym artykułem.
Redakcja Wirtualnej Polski