Trwa ładowanie...

Z ulicy trafił na salony. Polak zachwyca publiczność z całego świata

Piotr Beczała to światowej sławy tenor, który niegdyś śpiewał na ulicach Wiednia dla przechodniów, a teraz jest gwiazdą przedstawień wystawianych przez największe opery, od nowojorskiego Met i mediolańskiej La Scali po Wiedeńską Operę Narodową. Odniósł niesamowity sukces, ale twardo stąpa po ziemi. I dobrze pamięta, jak trudna i wyboista była droga na sam szczyt.

Piotr Beczała w młodości dorabiał jako uliczny śpiewakPiotr Beczała w młodości dorabiał jako uliczny śpiewakŹródło: mat. wydawcy, z archiwum autora
d2d3u04
d2d3u04

Dzięki uprzejmości Wydawnictwa Poznańskiego publikujemy fragment książki "W daleki świat. Moje życie z operą w trzech aktach" Piotra Beczały i Susan Zobl (tłum. Maria Wagińska-Marzec).

Wyprawa do Szwajcarii bez pieniędzy

Gdy ktoś mi mówi, że coś nie ma widoków na przyszłość albo że nie mam na coś żadnych szans, budzi we mnie niepowstrzymanego ducha walki. W domu to ojciec był osobą, która nie mogła ukryć rozczarowania, że nie zdobyłem tak zwanego porządnego zawodu, lecz kształciłem się na śpiewaka. Bardzo by go uszczęśliwiło, gdybym został inżynierem. "Kiepurą to ty nigdy nie będziesz" — mówiły panie, którym mama szyła ubrania na miarę. Miał to być wprawdzie żart, ale nie był dla mnie zbyt miły. Również podczas spotkań klasowych dawni koledzy, a także nauczyciele dziwili się, że wybrałem studia wokalne. "Śpiewak? To przecież nie zawód!" — skwitował kiedyś polonista. Co miałem im wszystkim odpowiadać, zważywszy, że większość z nich nigdy nie przekroczyła progu opery?

Byli też jednak ludzie, którzy we mnie wierzyli i chcieli mi pomóc. Wśród nich muszę wymienić pianistkę Urszulę Musialską z Katowic. Kiedy austriacki dyrygent i muzykolog Kurt Pahlen zaangażował ją do Międzynarodowej Muzycznej Akademii Letniej w Lenk pod Bernem, obiecała, że postara się dla mnie o stypendium do klasy mistrzowskiej u jednej z najlepszych nauczycielek. Nazwisko Seny Jurinac nic mi wtedy nie mówiło, ale miałem zaufanie do pianistki. Ja musiałbym tylko opłacić sobie podróż. Mieszkanie miałem zapewnione w jej domu. Wspaniale! Tylko skąd polski student w latach osiemdziesiątych XX wieku miał wytrzasnąć 500 franków szwajcarskich na bilet? I jak miał dotrzeć do oddalonej o ponad tysiąc kilometrów miejscowości Lenk? Jednak zgodnie z zasadą "potrzeba jest matką wynalazków", udało mi się wykorzystać swoją szansę.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Black Eyed Peas na sylwestrze TVP. "Ten występ przejdzie do historii"

Filharmonicy z Katowic mieli zaplanowane na lato tournée na południu Francji. Program przewidywał wykonanie "Requiem" Wolfganga Amadeusza Mozarta i "Magnificat" Jana Sebastiana Bacha. Oznaczało to, że wyjeżdża nie tylko orkiestra, lecz także chór filharmonii, w którym śpiewałem w tenorach jako wsparcie. Mogłem z nimi pojechać jako dubler dla tenora solisty; jeśli miałby się dobrze i nie potrzebował zastępstwa, to śpiewałbym po prostu w chórze. Mieliśmy zapewnione 30 dolarów diety na dzień; oznaczało to, że jeśli będę wstrzemięźliwy w wydatkach, pod koniec trzytygodniowej podróży powinienem dysponować kwotą mniej więcej 500 dolarów. Wszystko udało się więc zaplanować.

d2d3u04

No i pojechaliśmy. Okazało się, że bez wielkich wyrzeczeń mogłem zaoszczędzić na jedzeniu, gdyż śniadania w hotelach był obfite. Zabrałem ze sobą konserwy, makaron i kuchenkę turystyczną. Tournée dobiegło końca i na jednym z postojów w drodze powrotnej pożegnałem się z kolegami, żeby autostopem ruszyć do Bazylei. Po sześciu godzinach oczekiwania udało mi się złapać jakiś samochód. Na miejsce dotarliśmy w środku nocy; ostatni pociąg do Lenk dawno odjechał. Kierowca, który mnie podwiózł, polecił mi schronisko blisko dworca. Mogłem sobie na nie pozwolić, w Lenk obiecano mi bowiem stypendium.

"Zapomnij o Cavaradossim, mój chłopcze"

Spotkanie Seny Jurinac miało się okazać jednym z najbardziej znaczących w moim życiu. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że jest to ta Jurinac, córka wiedenki i chorwackiego lekarza pułkowego, którą do Wiedeńskiej Opery Narodowej sprowadził Karl Böhm, która śpiewała podczas festiwali w Salzburgu pod Herbertem von Karajanem i Erichem Kleiberem i robiła karierę w La Scali, w Londynie i największych teatrach operowych na świecie. Kiedy bowiem odbywałem podróż do Szwajcarii, Google, jak wiadomo, jeszcze nie istniał.

Gdy po raz pierwszy stanąłem naprzeciwko Seny Jurinac, natychmiast stało się dla mnie jasne, że nie zmarnuję czasu. Siwowłosa dama emanowała czymś bardzo pozytywnym, trochę władczym, ale jednocześnie też pewną surowością. Nie miało się żadnych wątpliwości co do tego, że wszystko, co mówi, jest złotem. Czułem, że muszę to chłonąć. Z werwą rozpocząłem swoją popisową arię "E lucevan le stelle". Przerwała mi raptownie: "Zapomnij o Cavaradossim, mój chłopcze. Musisz śpiewać Mozarta. Mozarta i jeszcze raz Mozarta!". Po chwili dodała jeszcze: "Kiedyś zaśpiewasz Cavaradossiego, ale wtedy zrobisz to tak, jak ty będziesz chciał, a nie tak, jak głos ci pozwoli".

Lekcja u Seny Jurinac w szwajcarskim Lenk mat. wydawcy, z archiwum autora
Lekcja u Seny Jurinac w szwajcarskim LenkŹródło: mat. wydawcy, z archiwum autora

Na początku miałem się skoncentrować na Mozarcie. Ten, kto potrafi śpiewać jego muzykę, może zaśpiewać wszystko inne — to było jej credo. Nigdy nie wątpiłem w jej słowa. Nuty wszystkich utworów, jakie mi proponowała, niezwłocznie kopiowałem w bibliotece, jako student nie mogłem sobie bowiem pozwolić na ich zakup. Do domu wróciłem z dwoma kilogramami kopii. Mam je zresztą do dzisiaj.

d2d3u04

Jurinac miała rację. Przez dwa tygodnie zmagałem się z ariami Mozarta i kiedy podczas koncertu finałowego wykonałem arię Don Ottavia "Il mio tesoro" z "Don Giovanniego", Pahlen zaproponował mi pełne stypendium na studia operowe w Zurychu. Odmówiłem. W czasie mojego pobytu rozejrzałem się trochę wokół siebie. Koszty utrzymania były bardzo wysokie i mimo stypendium nie miałbym z czego żyć. Tłumacz przełożył moje argumenty, gdyż wtedy nie mówiłem jeszcze po niemiecku, a Pahlen spojrzał na mnie zdumiony. Nie mógł uwierzyć, że ktoś odrzuca jego ofertę.

Kiedy wróciłem do Katowic, przekazałem mojemu profesorowi nowo nabytą wiedzę. Próbowałem go przekonać, jak ważną rzeczą jest śpiewanie Mozarta, ale on pozostał przy swoim stanowisku: muszę śpiewać wielki repertuar. Miałem jednak odwagę, by mu się przeciwstawić: "Jestem po klasie mistrzowskiej u Seny Jurinac. Przykro mi to powiedzieć, ale przekonałem się tam, że wiele z tego, co tutaj robimy, jest błędne. Będę teraz śpiewał Mozarta".

Profesor zareagował ze zdziwieniem. Uważał, że to wcale nie jest takie proste. To też już wiedziałem. Dla mnie było to szczególnie trudne, ponieważ śpiewałem mocno, a w dodatku miałem niewielką skalę, nie wyciągałem jeszcze bardzo wysokich tenorowych dźwięków, żadnych "gór". Miałem jednak inną perspektywę niż profesor — spojrzenie z zewnątrz. W przeciwieństwie do nauczycieli i kolegów byłem już też na kilku przedstawieniach w Wiener Staatsoper — Operze Wiedeńskiej.

d2d3u04

Od śpiewaka ulicznego do Kammersängera

W czasie letnich ferii jak większość studentów korzystałem z każdej nadarzającej się okazji, by podreperować budżet. Kolega poradził mi, żebym się postarał o jakąkolwiek pracę w Wiedniu. Można było zarobić nawet do 600 szylingów dziennie jako pomocnik na budowie i dość łatwo było znaleźć takie zajęcie, trzeba było tylko skoro świt ustawić się przed urzędem pracy i czekać na okazję.

Pierwsze występy w Wiedniu: przez całe lato zarabiałem na studia jako śpiewak uliczny przy Kartner Strasse mat. wydawcy, z archiwum autora
Pierwsze występy w Wiedniu: przez całe lato zarabiałem na studia jako śpiewak uliczny przy Kartner StrasseŹródło: mat. wydawcy, z archiwum autora

Pojechałem do Wiednia autostopem; zabrał mnie ze sobą jakiś handlarz cytrynami. Zamieszkałem w dzielnicy Hietzing, w klasztorze, którego część cel przeznaczono na wynajem. Kärntner Straße, główny bulwar w centrum, wydał mi się jedną wielką sceną na wolnym powietrzu; co kilka metrów ktoś tam na czymś grał. Rozlegały się dźwięki gitary, akordeonu, wiolonczeli, a nawet harfy. Większość przechodniów wyglądała nie tylko na przyzwyczajoną do tego, lecz także najwyraźniej gotową, by występy nagradzać datkami.

d2d3u04

Znalazłem sobie na deptaku stałe miejsce przed wielkim sklepem z płytami, niedaleko gmachu opery. W tamtym czasie ulicznych muzyków obowiązywały ścisłe reguły, należało dokładnie przestrzegać miejsca i czasu występu. Wymagany był dwudziestometrowy odstęp między artystami, co do czasu zaś — występować można było tylko wieczorami, między siedemnastą a dwudziestą pierwszą. Kiedy pojawiłem się tam po raz pierwszy, nie mogłem wyjść ze zdumienia: zacząłem śpiewać i w ciągu pół godziny zarobiłem trzysta szylingów, swoją pierwszą gażę jako solista a cappella! Za zarobione pieniądze urządziłem sobie małą ucztę w McDonaldzie przy Schwarzenbergplatz: burger dla młodego Polaka, który wychowywał się w czasach komunizmu, był oznaką luksusu.

Uliczni muzycy tworzyli zgraną grupę, wymienialiśmy się wrażeniami i nieraz spędzaliśmy wspólnie czas do późnego wieczora. Niektórzy pracowali w Operze Kameralnej, której zespół wybierał się na gościnne występy do Japonii. Koledzy radzili, bym również ubiegał się tam o angaż. Skorzystałem z tych rad, jednak już po powrocie do Polski otrzymałem odmowę. Nie zmartwiło mnie to jakoś szczególnie, liczyło się przede wszystkim to, że zebrałem niezbędne doświadczenia. Nie żałuję ani jednej nuty zaśpiewanej na wolnym powietrzu. Dzisiaj traktuję ten epizod w stolicy Austrii jako małe, ale ważne preludium do kariery. Uliczne występy planowałem zawsze w taki sposób, by wieczorami móc chodzić na przedstawienia do Opery Wiedeńskiej, o czym moi polscy nauczyciele mogli co najwyżej pomarzyć. Mnie samemu zaś nawet przez myśl nie przeszło, że trzydzieści lat później zostanę w tym gmachu uhonorowany zaszczytnym tytułem Kammersänger, przyznawanym wybitnym śpiewakom.

Wydawnictwo Poznańskie Materiały prasowe
Wydawnictwo PoznańskieŹródło: Materiały prasowe

Miejsce stojące w Wiedeńskiej Operze Narodowej było dla mnie drugą akademią. Tam z bliska obserwowałem praktykę operowej codzienności. Słuchałem wielkich gwiazd, przeżywałem ich tryumfy i ich zmagania. Byłem poruszony do głębi śpiewem Agnes Baltsy jako Carmen, a od Gösty Winbergha uczyłem się, jak należy wykonywać arie Mozarta. To, w jaki sposób walczył jako Ferrando o idealną intonację w "Tradito, schernito", pokazało mi na przykład, że nie zawsze trzeba tę rolę śpiewać słodko. W Katowicach musiałem walczyć o uznanie, kiedy wykonywałem Mozarta. Domagano się już od młodych adeptów, by śpiewali partie Don Joségo z "Carmen" Georges’a Bizeta i Cavaradossiego z "Toski" Giacoma Pucciniego. Ja konsekwentnie pozostawałem jednak przy Mozarcie, którego zaleciła mi Sena Jurinac.

d2d3u04

Wyjazdy do Austrii i Szwajcarii ukształtowały mnie jako śpiewaka. Choć, swoją drogą, szwajcarskiego epilogu chętnie bym sobie jednak oszczędził… Dwa tygodnie po powrocie do Polski odebrałem list z Lenk: miałem natychmiast dopłacić 350 franków, ponieważ moje stypendium pokryło koszty tylko w połowie. Jak do tego doszło, pozostanie dla mnie zagadką. Na szczęście jedna z moich cioć mówiła biegle po niemiecku i umiała tę sprawę wyjaśnić, ostatecznie więc nic nie musiałem dopłacać. Z Pahlenem pozostałem w dobrych stosunkach i nawet zorganizowałem dla niego wykład w katowickiej Akademii. Jednak to doświadczenie nauczyło mnie, by nie wierzyć zbyt ochoczo, kiedy ktoś chce mi coś podarować.

Powyższy fragment pochodzi z książki "W daleki świat. Moje życie z operą w trzech aktach" Piotra Beczały i Susan Zobl (tłum. Maria Wagińska-Marzec), która ukazała się nakładem Wydawnictwa Poznańskiego.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
d2d3u04
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2d3u04