Lisa jak co dzień szykuje się do pracy. Jakieś płatki śniadaniowe – jeden syn wsypuje je sobie sam do miski, drugiemu trzeba pomóc, najstarsza córka pewnie w ogóle nie zje śniadania... Mąż niedawno przyszedł z pracy – jest kierowcą taksówki i jeździ głównie nocą. Ona sama pracuje w schronisku dla zwierząt – w dziwnych miejscach zbiera wyleniałe koty, brudne psy, a potem sprawia, że wyglądają piękniej i znajduje im dom. Te, które nie mają na to szansy, urabiają serce Lisy, ono topi się jak wosk... W domu państwa Kallisto biega już trójka takich niechcianych psów. Między wsypywaniem płatków do miski a sprawdzaniem która godzina, Lisa odbiera telefon od swojej przyjaciółki i słyszy, że jej starszy syn pobiera opłaty za zabawę z innymi dziećmi. Przez głowę Lisy przebiega złowroga myśl, że trzeba będzie o tym porozmawiać. Że to kolejny kłopot do listy kłopotów w kalendarzu. Obok stoi obiad, to, że zapomniała przygotować córce składniki na pizzę na zajęcia w szkole, mimo że ta jej o tym przypominała, jakiś
kolejny zagubiony pies, oszczędzanie i milion innych spraw, które składają się na „codziennie”. Gdzieś na końcu rozmowy pada pytanie „A jak dziewczynki?”. „Super” - odpowiada machinalnie, uważając, by nie rozlać mleka. Dopiero po odłożeniu słuchawki, zastanawia się „Jakie dziewczynki?” Przecież Sally jest tylko jedna.
I ta Sally, około południa dzwoni i mówi „Mamo, stało się coś strasznego!”.
Okazuje się, że najlepsza przyjaciółka Sally, Lucinda, gdzieś zniknęła. Nie jechała rano szkolnym autobusem, nie pojawiła się na zajęciach. I co gorsza, okazuje się, że tej nocy miała spać w domu Lisy. Że „Jak dziewczynki?” odnosiło się faktycznie do dwóch dziewczynek. Że jednej z nich nie ma. I że to wina Lisy. Nie sprawdziła. Nie dopatrzyła. Nie dopytała.
Niedawno w przepastnych zasobach internetu widziałam filmik – kilka kobiet zostało poproszonych o opisanie, jakimi są matkami. Wszystkie, bez wyjątku, oceniły siebie bardzo surowo, mówiąc, że nie mają czasu dla swoich dzieci, nie mają cierpliwości, są zbyt surowe i zbyt mało uwagi poświęcają swoim dzieciom.
Taką matką jest w jej własnym mniemaniu Lisa. Uważa, że wszystko wymyka się jej z rąk, że nie potrafi złapać wszystkich sznurków, za które powinna pociągać, żeby jej dom wyglądał pięknie, dzieci zawsze miały tuńczyka i pomidory na prace ręczne, żeby żaden z synów nie otwierał sklepiku, w którym sprzedaje własny czas, żeby psy spacerowały tyle ile powinny...
Ma cudowną rodzinę. Kochającego męża, który wskoczyłby za nią w ten ogień z przysłów, który na każde ważne pytanie odpowiada „Zawsze”, stojąc obok niej, jak przymurowany. Ma cudowne dzieci, które kocha nad życie. Ma dom pełen psich łap, a wiadomo, że psie łapy najlepiej odganiają smutki. Ma pewnie jakiś niewielki debet na koncie, bo praca w schronisku nie przynosi wielkich pieniędzy i praca taksówkarza też nie jest najwyżej opłacana. Ale stać ich, żeby raz w roku mąż sprawił żonie najpiękniejszą bieliznę w całym butiku. Żeby od czasu do czasu wyjść gdzieś razem. Żeby świat kręcił się w tę stronę, co trzeba.
Tylko Lisa nie widzi w tym wszystkim cudów. Widzi ciągłe niedociągnięcia. I w naturalny sposób to siebie zaczyna obwiniać o to, że zaginęła Lucinda. Zaczyna się bać podwójnie, bo niedawno została znaleziona dziewczynka w wieku Lucindy – odurzona narkotykami, naga od pasa w górę, weszła do biura podróży z pytaniem gdzie jest. Nic nie pamiętała. Wielokrotnie zgwałcona.
Wskazówki zegarka biegną zbyt szybko – Lucidny ciągle nie ma, a Lisa traci coraz bardziej poczucie własnej wartości. I przyjaciółkę. Bo Kate także ją obwinia. I jej mąż. I siostra. I całe towarzystwo, do którego Lisa tak bardzo chciała należeć. Zawsze zazdrościła Kate tego jej poukładania, tego, że jej dom lśnił czystością, że pamiętała imiona wszystkich dzieci w klasie swojej córki i syna, że każda impreza charytatywna odbywała się pod jej dyktando. Czuła się mniejsza, gorsza, biedniejsza, brzydsza. Popełniała błędy, a Kate była perfekcjonistką.
We wspomnianym internetowym badaniu z matkami w roli głównej, sednem okazała się rozmowa z ich dziećmi. Każde z dzieci, na pytanie jaka jest ich mama, odpowiedziało, że jest wspaniała, że wymyśla zabawy, że robi najlepsze kanapki, że kocha, że troszczy się, że jest niezastąpiona... I te matki odkryły nagle, że się spełniają, że dostają z macierzyństwa, z życia piątkę, tylko źle patrzyły na tablice wyników.
I o tym jest ta książka.
O tym, że nie zawsze kanapka z masłem orzechowym zrobiona naprędce jest gorsza od pieczonych pół nocy ciasteczek z orzeszkami piniowymi. O tym, że słowo „kocham” może mieć różne odcienie i być wykorzystywane jako karta przetargowa w domowych gierkach. O tym, że można być dobrą matką nie tylko w domu z ogrodem, ale w parterowym mieszkaniu także. I o tym, słowo matka nie zawiera w sobie przyrzeczenia o nieomylności. Wystarczy, że jest miłość.