Po pierwsze, otrzymujemy tę książkę po raz drugi. Wydawnictwo Nowa Proza postanowiło dokonać reedycji pozycji wydanej u nas już w 1999. Powodów takiej decyzji można by doszukiwać się wielu, ale decydujące było zapewne wyczerpanie się nakładu, rosnąca u nas popularność powieści Fannie Flagg, a także niemały sukces marketingowy osiągnięty pierwszym wydaniem Witaj na świecie, Maleńka. Przewiduję, że i tym razem sytuacja może się powtórzyć, jako że mamy tutaj do czynienia z książkowym samograjem – opasłe, sześćsetstronicowe (!) tomiszcze opowiadające kolejny realizowany z niewyobrażalnym uporem i szybkością „amerykański sen”, a konkretniej historię życia i kariery (jeśli nie jest to – przynajmniej w tym przypadku – jedno i to samo) Deny Nordstrom, młodej, pięknej i (jakżeby inaczej) zagubionej, pełnej wątpliwości i wewnętrznych sporów, dziennikarki.
Po drugie, rozpakowując przesyłkę, przeraziłem się w sposób nie bardzo cenzuralny i nie nadający się do druku. Jednak, jako że recenzja ta ukaże się w serwisie internetowym Wirtualnej Polski, zdradzić mogę, że ilość przekleństw wypowiedziana w czasie jednej minuty przekroczyła w tamtej chwili wszelkie dopuszczalne normy. Zamawiając książkę kilka miesięcy temu przygotowywałem się do łatwej i, na ostatnim odcinku, brutalnej przeprawy – po lekturze wydawniczych zapowiedzi spodziewałem się 300-stronicowego romansidła, które po kilkugodzinnym czytaniu będzie można elegancko i z klasą zmasakrować w recenzji. Jak się jednak okazało, nie zawsze należy wierzyć liczbom zamieszczonym w zapowiedziach, a tym bardziej nie wolno w pracy recenzenta zapominać o normach etycznych, z których wynika jasno, że nastawianie się z góry na dotkliwą krytykę nieprzeczytanego jeszcze tytułu jest praktyką karygodną i niedopuszczalną. Wydawnictwo Nowa Proza postanowiło więc ukarać takich niemoralnych recenzentów księgą – jak już się
rzekło – sześćsetstronicową. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko rozsiąść się wygodnie w fotelu, pokornie pochylić głowę i zatopić się w wielogodzinnej lekturze.
Po trzecie, kto by się spodziewał, że nie będą to godziny zmarnotrawione i dłużące się w nieskończoność? Otóż, po rzuceniu okiem na pełną różu okładkę i przeczytaniu pierwszych kilkudziesięciu stron tego monumentalnego czytadła, doszedłem do wniosku, że pierwszy raz w życiu tracę czas w sposób tak ewidentny, że jeszcze nigdy nie zostałem do tej pory w tak bolesny sposób maltretowany rozpisaną na setki stron nudą i oczywistością świata przedstawionego. Nie zrażając się jednak przedwcześnie i – próbując żyć od tej chwili moralnie – czytając powieść Fannie Flagg dalej zacząłem trwożyć się coraz bardziej, jako że ta błaha i pełna schematów charakterystycznych dla literatury popularnej powieść zaczęła wciągać coraz bardziej, zaczęła przyzwyczajać mnie do swoich bohaterów, do świata Deny, jej rodziny, telewizyjnego szefostwa czy prowadzących jej terapię psychiatrów, do – ustawionych tutaj kontrastowo – złowrogiego, cynicznego i bezwzględnego świata rozwijających się, sięgających coraz głębszego rynsztoka
mediów oraz pełnego dobroci, ciepła, miłości, troski i humoru świata mieszkańców małego amerykańskiego miasteczka znanego już z innych powieści Fannie Flagg, a mianowicie Elmwood Springs.
Po czwarte, zdaję sobie sprawę, że wymieniona powyżej litania epitetów związanych z życiem w Elmwood Springs jak również ów niezbyt oryginalny podział na „dwa światy”, nie wskazują w dalszym ciągu, jakobyśmy mieli tutaj do czynienia z literaturą szczególnie frapującą i pobudzającą do krytycznego namysłu nad otaczającym nas światem. Owszem, nie wskazują i nie będą wskazywać - Witaj na świecie, Maleńka to bowiem niezobowiązujące, łatwe, lekkie i przyjemne czytadło, które między wierszami przemyca różnorakie treści moralizatorsko-edukacyjne (cała retrospekcja związana z segregacją rasową, świat amerykańskich mediów widziany od zewnątrz, kwestia wiary w Boga itd.). Jest to beletryzowany popołudniowy serial telewizyjny, literatura popularna pełna dialogów, postaci, epizodów, wątków pobocznych, niewiarygodnych i mocno wątpliwych rozwiązań fabularnych, nieco zbyt dosłownych pouczeń i zdecydowanie zbyt ckliwych i przewidywalnych od połowy książki, choć jakże przez wszystkich wyczekiwanych happy endów na sam
koniec. Dialogi (o opisie świata przedstawionego nie wspominając) nie zapierają dechu w piersi, humor sytuacyjny nie zawsze bawi, poszczególne wątki gęsto rozpoczynane często nie mają wykończenia, a koleje losów naszych bohaterów niekoniecznie przekonują (weźmy chociażby sam wątek przemiany wewnętrznej głównej bohaterki, jej późniejszy stosunek do miłości czy własnej kariery telewizyjnej oraz wątek nagłej, a niespodziewanej prawdy o „białych Murzynach”). A jednak... czyta się to bez bólu, bez przerwy i kończy z wielkim żalem, że ten happy end zawsze nadchodzi tak szybko.
Po piąte, jeden z internautów zapytuje, czy ta książka nie jest czymś w rodzaju pocieszenia dla kur domowych i wyraża nadzieję, że tak nie jest. Nadzieję tę należy w tym miejscu zawieść i powiedzieć, że tak, jest to pocieszenie dla kur domowych. Całe szczęście, bo sześciuset stron nieszczęść i zasmucania kur domowych nie zniósłbym już na pewno.