Wrócił! Wrócił zgodnie z zapowiedzią autora – do czytelników amerykańskich już jesienią zeszłego roku, do nas odrobinkę później – by wreszcie sfinalizować zasygnalizowany w * 61 godzinach* zamiar zawarcia bliższej znajomości z major Susan Turner, obecnie dowodzącą 110 jednostką specjalną żandarmerii wojskowej. Jak wiemy – a zakładam, że wiemy, bo przecież nikt nie sięga po osiemnasty tom cyklu powieściowego, nie przeczytawszy przynajmniej kilku wcześniejszych - droga z Dakoty Południowej do Wirginii zajęła mu nieco więcej czasu, niż gdyby ją pokonywał w taki sposób, jak każdy przeciętny obywatel USA. Ale czy Jack Reacher jest przeciętnym Amerykaninem? W żadnym razie! Ani z wyglądu (założę się, że co najmniej połowa fanów cyklu potrafi podać jego wzrost i obwód klatki piersiowej równie dokładnie, jak swój własny), ani pod względem … jak by to powiedzieć… atrybutów obywatelskich (i to znamy na pamięć: „Ostatni adres:
Nieznany; Czego nie ma: Prawa jazdy; (…) dokumentu ze zdjęciem; osób na utrzymaniu”), ani jeśli chodzi o sposób postrzegania świata (powiedzmy sobie prawdę: ludzie, nie tylko zresztą Amerykanie, raczej nie widzą potrzeby nadstawiania karku w celu doprowadzenia do ukarania winnych, którzy nie skrzywdzili ich osobiście…). Więc zanim mógł ujrzeć na własne oczy kobietę, której głos go urzekł przez telefon, musiał jeszcze dać posmakować sprawiedliwości bandyckiemu klanowi z maleńkiej mieściny w Nebrasce (* Czasami warto umrzeć) i – poniekąd niechcący – pomóc w ujęciu sprawców morderstwa i porwania ( Poszukiwany*). Gdyby dotarł do Wirginii dwa dni wcześniej… ale wyszło tak, jak wyszło, więc kiedy zjawia się pod bramą jednostki, która przez tyle lat była jego domem, major Susan Turner już tam nie ma. Jej miejsce zajmuje ktoś, kto
oznajmia Jackowi, że właśnie wszczęto przeciwko niemu dochodzenie w dwóch sprawach sprzed kilkunastu lat, i że spełnia wszelkie wymagania, by go „skutecznie przywrócić do służby”. A skoro zostaje ponownie powołany do armii, zajmie się nim jurysdykcja wojskowa, a w międzyczasie podpułkownik Morgan – nijak nie pasujący do obrazu sprawiedliwego i dociekliwego dowódcy „sto dziesiątej” – dopilnuje, by się jej nie wymknął. Problem w tym, że Reacher nie przypomina sobie nazwiska ani Latynosa, którego rzekomo pobił ze skutkiem śmiertelnym (i trudno mu nie wierzyć – tych, którym sam zdążył wymierzyć sprawiedliwość, pamięta aż za dobrze), ani kobiety, z którą jakoby miał romans w Seulu. A także w tym, że te oskarżenia w zadziwiający sposób wypłynęły po jego ostatniej rozmowie telefonicznej z Susan, której – jak się okazuje – również postawiono niebagatelne zarzuty…
Za dobrze znamy Jacka, by sądzić, że da się obsadzić w roli potulnej owieczki, spokojnie oczekującej na (choćby wyłącznie metaforyczną) rzeź. Zwłaszcza gdy wchodzi w grę również „być albo nie być” innej osoby; zwłaszcza, gdy od początku jest pewien, że ta osoba – w odróżnieniu od swego następcy – jest kimś na właściwym miejscu. A posłuszeństwo regulaminowi wojskowemu? Nie żartujmy, mało to razy Reacher udowodnił, że ma gdzieś regulamin (podobnie zresztą jak paragrafy kodeksu karnego i przykazania Dekalogu), gdy chodzi o sprawiedliwość? A w dodatku, inaczej niż jego adwersarze, ma bardzo mało do stracenia, za to bardzo wiele do zyskania. Zdradzenie, w jaki sposób wyplącze siebie i Susan z misternie zastawionych sieci, oraz jak dojdzie do tego, kto i dlaczego ich wpędził w opały, byłoby poważnym nadużyciem w stosunku do czytelników, którzy dopiero mają zamiar zacząć lekturę – powiedzmy więc tylko tyle, że liczba złamanych przepisów i popełnionych wykroczeń nie będzie znacząco mniejsza niż zwykle i że paru
osobom dostanie się to, na co zasłużyły.
I pomimo, że znamy już te wszystkie chwyty, że jesteśmy głęboko przeświadczeni o niezniszczalności naszego ulubionego bohatera (cóż znaczy te kilka wielkich blizn i dziesiątki mniejszych!) i nieomylności instynktu, który każe mu węszyć właśnie tam, gdzie pozostawiono ślady – znowu śledzimy kolejną jego przygodę z zapartym tchem, znowu aż nas świerzbią palce, by pędem przerzucić kartki i tylko zerknąć na ostatnią stronę, żeby sprawdzić, czy tym razem się uda (ale przecież tego nie zrobimy – czemu mielibyśmy się pozbawiać przyjemności przeżywania wszystkich dramatycznych i fortunnych chwil wraz z Jackiem?) – i znowu ogarnia nas uspokajające zadowolenie na wieść, że już za kilka miesięcy w amerykańskich, a pewnie za niecały rok w polskich księgarniach pojawi się dziewiętnasty tom cyklu, w którym Reacher pierwszy raz od śmierci matki pokaże się w Europie, mając przed sobą niebagatelne zadanie (jakie, można się dowiedzieć na stronie autora).
Czy już tego nie dosyć? Cóż, jeśli ktoś nie został wielbicielem Jacka po paru pierwszych tomach, i tak go to nie obchodzi, a my, nieustająco urzeczeni tym rzadkim połączeniem niezwykłej siły i rozbrajającej prostolinijności z nieprzeciętną intuicją i umiejętnością logicznego wnioskowania, będziemy mu towarzyszyć, póki da radę podejmować kolejne wyzwania.