O najnowszej powieści Mirosława Nahacza głośno było jeszcze przed jego śmiercią – odrzucona przez dotychczasowe wydawnictwo autora (Czarne) trafiła do Prószyńskiego i S-ki, gdzie leżała czekając na poprawki. Teraz, kiedy ujrzała światło dzienne (niedokończona i niepoprawiona), łatwo zrozumieć dlaczego odrzucił ją wcześniej Andrzej Stasiuk. Jest po prostu bardzo kiepska. W Niezwykłych przygodach Roberta Robra Nahacz opowiada dziwaczną i pokręconą historię scenarzysty seriali telewizyjnych, który wplątany zostaje w gigantyczny spisek. W grę wchodzi manipulacja społeczeństwem, służby specjalne, morderstwa i „genialne złe plany”. A wszystko dzieje się w niezidentyfikowanym mieście przyszłości, w którym rządzi Światło, a społeczeństwo co dzień przykuwa do telewizorów „Wściekłość i wrzask” – serial, który nadaje rytm życiu.
W tej opowieści Nahacz miesza kilka konwencji – jest i klasyczna antyutopia i mroczny kryminał i próba powieści pokoleniowej (przedstawicielem pokolenia dzisiejszych dwudziestokilkulatków ma być oczywiście Robur). Niestety nie radzi sobie w żadnej z nich. Widać, że zaczytany w klasycznych lekturach autor nie zapoznał się z najnowszymi osiągnięciami science-fiction. Wykreowane przez niego Świetlne Miasto razi naiwnością i niekonsekwencją. Nahaczowi udaje się wspiąć jedynie na poziom, który w tym temacie osiągnięty został dekady temu. Powieściowe Miasto śmieszy swoją pretensjonalnością i przerysowaniem. Potężny urbanistyczny organizm, który ma wzbudzać w czytelniku uczucie zaszczucia i zagrożenia, wywołuje jedynie zmęczenie. Podobnie zresztą jak wątek kryminalny oparty na postaci detektywa Mirosława Kryzysa (równie znaczące, idiotyczne i infantylne nazwiska ma tu wielu bohaterów). Nahaczowi nie udało się stworzyć ani ciekawej postaci detektywa, ani intrygującej zagadki. Znowu pojawia się znużenie, a
ostateczne rozwiązanie, wielki finał, w którym główny zły w tandetnym „monologu głównego złego” tłumaczy o co przez cały czas chodziło, po prostu śmieszy.
Zresztą źle skonstruowane postaci to problem nie tylko Mirosława Kryzysa. Nie znalazłem żadnej, której losy zainteresowałyby mnie choć odrobinę. Z pewnością nie jest nią Robur – wydumany i bezbarwny, posługujący się językiem pełnym wielkich słów i powtórzonych myśli. To bohater nie tyle zapożyczony, co wulgarnie zerżnięty od innych autorów. Zagubiony, przewrażliwiony, intelektualista, który za dużo pali i pije, świat zaś ma w głębokim poważaniu i jedyne czego od niego oczekuje, to by zostawił go w spokoju. Nie sposób zrozumieć jak ten pozbawiony jakiegokolwiek uroku bohater może mieć przyjaciół czy dziewczyny i jak miałby unieść jakąkolwiek prawdę o pokoleniu, skoro nie potrafi udźwignąć nawet fikcyjnej prawdy o sobie. Nie rozumiem jego zafascynowania Mają, jego uwielbienia do Costy Costy, ani tragicznej miłości do swojej byłej. Choć z drugiej strony – wszystkie te postacie są równie bezbarwne, w ich wzajemnej fascynacji jest więc jakiś paradoksalny sens. Jak na bohatera, który ma stawić czoła okrutnej,
przygniatającej dyktaturze Światła, Robur jest po prostu zbyt jednowymiarowy. Podobny problem dotyka głównych antagonistów bohatera. Zarówno Kontur, Matheo DeZi, jak i profesor Dawid Abel Zimmerman to doskonałe przykłady jak nie konstruować wielkich spiskowców – genialnych tylko z łaski autora, gdyż w ich postaciach nie daje się wyczuć ani krzty owej demoniczności, którą próbuje się czytelnikowi wmówić.
Jednak nieudolne konstruowanie fabuły i bohaterów to nie największy grzech Nahacza. Jest nim jego językowa nieporadność. To powieść wyraźnie przegadana, za długa, tonąca w tysiącach niepotrzebnych słów. Nahacz próbuje przybliżyć nam wszystkie, nawet nieznaczące postaci, pomysły na nie są jednak na tyle mało nośne, że poświęcone im akapity usypiają. Uwiera też niekonsekwencja językowa – utrzymana w sztywnej, tradycyjnej narracji powieść potrafi zaatakować całkowicie niedopasowanym wulgarnym kolokwializmem, fatalną składnią zdania, czy banalną prawdą, na której powtarzanie żal atramentu. W rezultacie czytelnik grzęźnie w pretensjonalnym bełkocie. Niech najlepszym przykładem będzie epilog – nie wiem czy specjalnie zasugerowany jedynie, czy po prostu niedokończony. Nie miało to jednak dla mnie żadnego znaczenia, bo po prostu nie obchodziło mnie już domknięcie wątków, cieszyłem się, że tą lekturę mam za sobą. O tym, że Nahacz był jednak świetnym pisarzem świadczą niektóre akapity z ostatniego rozdziału, gdy
uciekający bohaterowie zachłystują się sobą i wolnością. Na tym sprawdzonym już terytorium, pełnym wilgotnych lasów, leniwego seksu i narkotykowych wizji, pisarz czuje się pewnie, a książka na moment wciąga – niestety tylko na tyle, by siłą rozpędu rozbić się o fatalny finał.
Tematyka Niezwykłych przygód Roberta Robra nie zaskakuje. Nahacz był pisarzem, który we wszystkich swoich utworach stawiał problem zniewolenia i niedopasowania. Społeczeństwo było u niego siłą opresyjną, wtłaczającą człowieka w ramy, których nie chciał. Wcześniejsze dzieła Nahacza pisane były jednak z zadziornym młodzieńczym wdziękiem, tutaj tego wdzięku już nie ma. Jakby Nahacza pisanie swojej ostatniej powieści męczyło. Intelektualną płytkość tej książki najlepiej obrazuje wzorowana na Rok 1984 scena, w której Robur dociera w końcu do zapisków profesora Zimmermana, odkrywających „genialny zły plan”, który pozwoli manipulować światem. Jednak o ile Orwell oczarował czytelnika swoimi błyskotliwymi obserwacjami (chociażby słynnym „Kto kontroluje przeszłość ten kontroluje przyszłość”), o tyle Nahacz zwodzi nas płytkim wywodem o potędze telewizji i socjotechniki.
Zupełnie oddzielną sprawą pozostaje wydanie, jakie zaserwowało wydawnictwo Prószyński i S-ka. Z okładki spogląda na czytelnika pogrążona w żałobnej czerni twarz pisarza, okraszona wszystko mówiącym sloganem „Ostatnia powieść”. Na skrzydełkach przeczytać możemy wspomnienia po nim (niemające nic wspólnego z powieścią, po którą właśnie sięgnęliśmy). Śmierć Nahacza była wielką tragedią, ale wykorzystywanie jej do podbijania sprzedaży wzbudza mój sprzeciw.
Jako posłowie do Niezwykłych przygód Roberta Robra dodany został tekst Kazimierza Malinowskiego o wiele mówiącym tytule „Skazany na legendę”. Podobne głosy pojawiły się także w innych miejscach. Mocno mit Nahacza forsują jego przyjaciele, zwłaszcza Jakub Żulczyk. Jednak Nahacz nie jest skazany na żadną legendę. Owszem, był pisarzem błyskotliwym i niezaprzeczalnie utalentowanym, jego twórczości brakowało jednak medialnego rozgłosu, który towarzyszył Masłowskiej czy bezczelności obu powieści Żulczyka. Dlatego legenda wokół Nahacza nie powstaje sama, a jest nam wmawiana przez jego wyznawców. Niestety jego ostatnia powieść tej legendzie nie pomoże.