Jonathan Franzen uchodzi za skromnego, aczkolwiek chwalonego ponad wszelką miarę pisarza. Jego najnowszą powieść krytycy porównują do * Wojny i pokoju* – epicki rozmach, ponad sześćset stron znakomitego tekstu, nad którym autor pracował dziesięć lat. Chwalą ją również osobistości amerykańskiego życia publicznego: Barack Obama (nie przypominam sobie, aby któryś z naszych prezydentów zachęcał do czytania rodzimej beletrystyki) oraz „królowa talk-show” Oprah Winfrey. Podobno Amerykanie oszaleli na punkcie Wolności, której powodzenie wykroczyło poza wąskie granice sukcesu literackiego. Dlatego po lekturze entuzjastycznych notek, zamieszczonych po wewnętrznej stronie okładki polskiego wydania powieści, pozostało mi się zmierzyć z narzucającym się pytaniem: czy słusznie?
Pamiętacie ich troje? On i ona poznają się na studiach, a potem pobierają się. On, czyli Walter jest nieśmiałym idealistą. Ona, czyli Patty jest kontuzjowaną na ciele i duszy koszykarką. Jeszcze jest ten trzeci, Richard - nieokrzesany chłopak z gitarą, najlepszy przyjaciel Waltera, który bardzo podoba się Patty… Mijają lata. Urodziły się dzieci: ambitny i niezależny Joey oraz najbardziej zrównoważona psychicznie z całego towarzystwa Jessica. Dzieci dorastają, sprawiając nieszczęśliwym rodzicom coraz większe problemy. Waltera pochłania ekologia, która sprawia, że zaczyna układać się z przemysłem węglowym. Patty, wzorową panią domu z przedmieścia przytłacza depresja „kury domowej”, a wiecznie garażowego Richarda dopada nieoczekiwanie sława i komercyjny sukces nieprzejednanego rockmana…Mamy rok 2004 – epokę Drugiego Busha; Amerykanie nie mogą się otrząsnąć z szoku po 11 września, a rzeczywistość wydaje się być nieco bardziej skomplikowana niż w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku.
Nie wiem, czy Franzen czytał * Wędrujący świat* Grzegorza Kołodki , to jednak jestem pewien, że doskonale sobie przyswoił, brzmiącą jak frazes dewizę ekonomisty: „Rzeczy dzieją się, ponieważ wiele rzeczy dzieje się naraz”. Trudno bowiem byłoby znaleźć w powieści fragmenty, które byłyby zbędne, a po pierwszych udanych dwustu stronach narracja nabiera rumieńców, a poszczególne wątki zaczynają się ze sobą ciekawie przeplatać, sprawiając, że zamiast kręcenia nosem, dałem się wciągnąć w lekturę. Nie brak tu elementów niekiedy tragikomicznych, kiedy na przykład podczas uprawiania seksu przez telefon z narzeczoną Joey połyka swój pierścionek zaręczynowy, a potem go próbuje odzyskać w toalecie, podczas upojnej, przynajmniej w założeniach, nocy z siostrą swojego najlepszego i diabelnie bogatego przyjaciela; czy też nafaszerowanymi emocjami rozmów, które doskonale
oddają niezręczność towarzyszącą nadmiarowi zwierzeń. Wolność to także starannie rozpisane sceny, dzięki którym możemy dowiedzieć się, co też takiego jedzą i piją zza wielką wodą, a także jaka muzyka towarzyszy ich namiętnościom; jednak największe wrażenie na mnie wywarła umiejętność łączenia ze sobą przeróżnych kontekstów: ekologicznych i erotycznych, politycznych i pedagogicznych, psychologicznych i obyczajowych, co sprawia, że powstała imponująca panorama cierpiącej na chorobliwą ambicję middle class u progu XXI wieku, a jej treść nie przemawia jedynie do amerykańskiego czytelnika, chociaż może nie każdego przekona tołstojowskie zakończenie utworu.
Po co zatem nam Wolność? Skorzystam z podpowiedzi Friedricha Schlegla : „W ten sposób zapoznaje się wartość i godność samoograniczenia, które wszak i dla artysty, i dla człowieka jest rzeczą pierwszą i ostateczną, najkonieczniejszą i najważniejszą. Najkonieczniejszą: wszędzie bowiem, gdzie człowiek sam się nie ogranicza, ogranicza go świat, czyniąc, zeń niewolnika. Najwyższą: można bowiem samemu się ograniczać tylko w tych punktach i wymiarach, gdzie ma się nieskończoną siłę: samostworzenia i samounicestwienia.” *Dlatego zamiast niemieckiego mędrkowania, polecam lekturę: kolejnej, wielkiej, amerykańskiej powieści. *