Nietrudno powiedzieć dlaczego Krwawy południk uznawany jest za jedno z największych arcydzieł amerykańskiej literatury. W swojej krwawej, pełnej przemocy i naprawdę drastycznych scen książce Cormac McCarthy polemizuje bowiem z popkulturowym mitem założycielskim Stanów Zjednoczonych. Przywołuje opowieści o Dzikim Zachodzie, szeryfach, damach i rewolwerowcach, weryfikuje je i zwraca - prawdziwe, odarte z banałów o honorze, pracowitości i męskiej przyjaźni, ociekające krwią i krzywdą niewinnych, zwłaszcza Indian i Meksykanów. "Tacy ludzie", zdaje się mówić McCarthy, "budowali Amerykę, pogódźcie się z tym".
Historia bezimiennego bohatera nazywanego dzieciakiem, który w wieku czternastu lat ucieka od ojca i zaciąga się do bandy łowców skalpów grasujących na pograniczu amerykańsko-meksykańskim to kilkaset stron wypełnionych opisami niesamowitego okrucieństwa. Większość z tego, co przedstawia McCarthy, mogła wydarzyć się naprawdę - pisarz opierał się na autobiograficznej relacji Samuela Chamberlaina, członka bandy Johna Joela Glantona, która najmowała się do mordowania Indian na zlecenie Meksykanów i Amerykanów, a gdy brakowało innych ofiar masakrowała ludność cywilną i sprzedawała jej skalpy jako indiańskie.* Niemal cała powieść McCarthy'ego to opis niekończącej się, krwawej tułaczki gangu Glantona po pograniczu - miejscu uznawanym przez wielu Amerykanów za kulturową kolebkę Stanów Zjednoczonych.* Nie ma tu miejsca na czułe legendy o słynnej amerykańskiej pracowitości, dzięki której każdy może odnieść sukces. Członkowie bandy strzelają do wszystkiego co się rusza. Mordują dzieci, kobiety, starców i zwierzęta.
Gwałcą, czasami martwe już ofiary. Skalpują trupy. Palą wioski. Ich zachowanie pozbawione jest sensu, czasem mordują bo taki mają kaprys, innym razem strzelanina wybucha przez przypadek.
McCarthy pozbawia swoich bohaterów skłonności do jakiejkolwiek refleksji. Maluje obraz ludzi zezwierzęconych, postępujących absurdalnie, nieposiadających żadnych hamulców moralnych, istot, których żywiołem jest okrucieństwo. To tacy właśnie bohaterowie czyścili amerykańskie pogranicze z Indian. To dzięki nim Stany Zjednoczone mogły się rozwijać i poszerzać. To na ich życiorysach buduje się dziś kluczowy dla Ameryki mit Dzikiego Zachodu. Ale najstraszniejszym z bohaterów Krwawego południka nie jest wcale bezrefleksyjny dzieciak czy przerażająco realny Glanton, a sędzia Holden, chyba jedna z najstraszniejszych postaci jakie kiedykolwiek pojawiły się w literaturze. Przypominający nieco Kurtza z * Jądra ciemności* sędzia Holden to pozbawiony wszelkich skrupułów spokojny psychopata. Łysy na całym ciele, biały olbrzym, przy którym nikt nie czuje się pewnie przeraża tym bardziej, że jest osobą doskonale wykształconą i
elokwentną. To zło w najczystszej postaci, krążący po pustyni demon porywający dzieci i mordujący niewinnych.
Paradoksalnie nie rezygnując z ani jednej krwawej sceny, Cormac McCarthy napisał swoje arcydzieło językiem urzekająco pięknym, iście poetyckim. McCarthy jak nikt inny potrafi wpisać liryzm w najkrwawszy opis. Jego zdania pełne są zaskakujących, celnych metafor. Nie raz niebezpiecznie ocierających się o niestrawny patos, ale jednak nieprzekraczających tej linii, niewybijających odbiorcy z hipnotyzującego rytmu powieści. Czytelnicy zachwyceni * Drogą* mogą się poczuć nieco zdezorientowani - tam poetycki język wykorzystał McCarthy by spisać historię w sumie budującą, dającą jakąś nadzieję, w Krwawym południku tej końcowej nadziei już nie znajdziemy. To od początku do końca powieść o tym, jak brutalna jest natura człowieka. Wszak, jak mówi w jednym ze swoich niesamowitych monologów sędzia Holden: "Wojna jest bogiem".