Dzisiejsze dzieci nie mają apetytu. Niechętnie zjadają obiad, trzeba mieć na nie sposoby – przemyca się jedzenie i karmi się po kryjomu, żeby odżywić, żeby dać energię. Na aptecznych półkach cały rządek zajmują specyfiki, które mają rozbudzić łaknienie, sprawić, że brokuł i marchewka będą znikały z talerza, że w dziecięce ciałko wpłyną witaminy, minerały itepe, itede. A wystarczy tylko świeże powietrze i „polatać”: „Od rana to się 'latało': leciałyśmy po inne dziewczyny, gdy szłyśmy do lasu na grzyby. Leciałyśmy do kurnika zobaczyć, ile jajek zniosły kury, i przynieść je na śniadanie. Leciałyśmy nad rzekę kąpać się i z powrotem wygłodniałe na obiad.” Wystarczyła jakaś przygoda, jakaś dziecięca sprawa nie cierpiąca zwłoki w drugim końcu wsi, wystarczył ruch i potem kiszki marsza grały. Od tych smaków dzieciństwa zaczyna Kalicińska swoją książkę. Od „dwóch największych zagadek dzieciństwa: do czego służy biała kredka i dlaczego zupa nazywa się 'nic'...”.
To książka – zlepek – nie jest ani do końca wspomnieniowa, bo właściwie nie wiadomo, czy to, co pisze to prawda, czy zdarzyło się jej, czy może komuś zmyślonemu. Tym bardziej, że czasem wciela się w rolę mężczyzny, który gotuje prawdziwy rosół, albo inną wyraźnie „męską” zupę. To pewnie historie gdzieś zasłyszane, poplątane z takimi, po które sięga do własnej przeszłości. Trochę to także książka kucharska, bo dużo w niej smaków, zapachów, jedzenia – wylewają się zupy ze stron, a każda z nich ma swoją historię, swoje wspomnienie. Kalicińska bowiem stworzyła coś na kształt zupnego, prywatnego almanachu. Mówi, że jest „zupiarą” - zupy w polskiej historii są od zawsze i pewnie w naszych żyłach czasem zamiast krwi płynie rosół. Zupy to nasze dziedzictwo i mamy ich ogromny wybór – Kalicińska, kobieta gotująca, próbuje każdej, która nawinie się pod chochlę. Jedne przemijają zupną rzeką Heraklita, a inne zapisują się w książce.
Jest tu zup kilka rodzajów – są przede wszystkim, jako pierwsze, smaki wspomnień – to te, których zapach przypomina, jak miało się dwa warkocze przewiązane wstążką, długie białe podkolanówki i potrafiło się skoczyć „ramiona” w gumie do skakania. To zupy tradycyjne – zupy rybne, szczawiowa z jajkiem (klasyk!), zupy owocowe, które na myśl przywołują wielki gar w przedszkolnej kuchni, albo te zupy, które dało się ugotować na ognisku, zupy, które z otwartym wiekiem kociołka przyjmowały wszystko, co pod ręką i co jadalne – chętnie trochę mięsa, niezbyt dużo warzyw, bardzo chętnie grzyby. I nie mogły się udać, dopóki nie śpiewało się nad kociołkiem harcerskich piosenek.
Są też zupy szlachetne, bo uświetnione historią – na przykład zupa „plujka”. Była gotowana w czasie Powstania Warszawskiego. Jedni twierdzą, że na pszenicy, inni, że na jęczmieniu – w każdym razie zboże na pewno było z plewami, więc od konieczności wypluwania tych łupin, wzięła się nazwa. Albo czarna polewka – wszyscy uczniowie znają ją z „Pana Tadeusza”. I ta na piwie, którą podawano nawet dzieciom.
Są tu jeszcze zupy „uczuciowe”, takie, które rozpalają serce. Bo lekki wegetariański rosół może pięknie pachnieć i zapraszać do środka mężczyznę, a zupa krem z pora i dyni wywołuje nostalgiczne wspomnienia – może pierwszej miłości? Albo zupa z zielonego groszku, afrodyzjak, którą zajadała się Ninon de Lenclos, najsławniejsza kurtyzana francuska.
Są też zupy rozgrzewające – gdy się marznie późną jesienią lub zimą, to takie dobre, mocno odnoszące na duchu uczucie, gdy po powrocie do domu, zastajemy na stole talerz z dwoma chochlami zupy – kapuśniaku na żeberkach albo grochówki.
W zbiorku jest opowiadanie o mamie i synu, którzy przez przypadek wybierają się na wycieczkę do Japonii i jako jedyni z całej grupy, wybierają potrawy najbardziej egzotyczne, najmniej kojarzące się z domem, by zasmakować innego świata. Podejrzewam, że taką podróż mogła odbyć sama Kalicińska, bo zaznacza, że obok lubczyku lubi w swojej kuchni użyć wasabi, że lubi mieszać światy – ten z przeszłości, nostalgiczny, tradycyjny, z futurystycznym, bogatym nowościami, nieznanymi smakami.
I taka też jest ta książka – różnorodna i eklektyczna. W opowiadaniu o Indiach, mowa jest o tym, jak jedzenie wpływa na organizm człowieka, że jest ważną częścią jego życia, że nie wystarczy jeść, trzeba jeszcze jeść dobrze. I zataczamy koło – wracamy do tych współczesnych „niejadków”, którym wciska się widelec z jedzeniem do ust, przed ekranem telewizora, między jednym a drugim odcinkiem ulubionego serialu.
Kalicińska wypisałaby zaraz receptę – najpierw bieg po lesie w poszukiwaniu grzybów, potem tych grzybów własnoręczne oczyszczanie i tajemnicze warzenie w wielkim garnku, garść soli, może jakaś marchewka – na stole stoi parujący talerz – zjedzone, do ostatniej kropelki!