Gatunek powieści obyczajowej nie należy do tych, przy lekturze których płonęłyby mi uszy. Właściwie to spośród książek najbardziej mnie nudzących właśnie „obyczajówki” stanowią największe grono. Ale potrafię zrozumieć, iż zwyczajne ludzkie problemy i przeciętne życie opisane z werwą, inteligencją, a przede wszystkim zmysłem obserwacji i intuicją mogą być interesujące dla czytelników borykających się z podobnymi życiowymi zakrętami. Bo chyba to wszechogarniające podobieństwo losów ludzkich nieco tylko uwarunkowanych miejscem narodzin i zamieszkania najbardziej przyciąga do tego typu lektury.
W Ameryce za mistrza takowej twórczości uchodzi Richard Russo, pisarz z misją walki o prowincję tego wielkiego kraju. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że w gruncie rzeczy USA to kraj prowincjonalny właśnie – znaczna większość Amerykanów mieszka w miasteczkach, które u nas noszą miano powiatowych, a tam bywają stolicami hrabstw. Pisarze ze swej natury niechętnie zapuszczają się w takie miejsca, wolą Nowy Jork czy Los Angeles, tym samym ograniczają sobie pole znajomości własnego społeczeństwa do libertyńskiego zepsucia wielkich miast i zamieszkujących je wyalienowanych, nie zawsze szczęśliwych ludzi.
Zganić wypada polskiego wydawcę, że oryginalny tytuł Mohawk, będący zarazem nazwą miasteczka, w którym toczy się akcja, zamienił na nijaki Po złej stronie drogi. Właśnie Mohawk jest głównym i jedynym prawdziwym bohaterem powieści Russo. Miejsce, jakich tysiące, nie tylko w Stanach Zjednoczonych zresztą, prowincja tak prawdziwa, że aż nieprawdopodobna. Autor co prawda dał nam poznać losy niektórych osób miasteczko zamieszkujących, ale chyba tylko dlatego, że byłoby ono bez nich miejscem pustym, podobnym do domostw ustawianych na poligonie nuklearnym w Nevadzie.
Oś akcji wyznaczają losy rodziny Mathera Grouse’a. Najbardziej zwyczajnego ze zwyczajnych pracownika miejscowego zakładu obróbki skór, którego życiorys z pewnością udałoby się zamknąć w dwóch zdaniach. Miał żonę, przeciętną kobietę pozbawioną ambicji większych niż posiadanie budzącego zazdrość ogrodu. Oraz córkę Annę, młodą, energiczną, acz nieszczęśliwą dziewczynę, która pragnie uciec z Mohawk, w czym zresztą ojciec wspiera ją jak tylko może. Ale prowincja to grzęzawisko – aby się zeń wydostać trzeba wielu cech, których Mather nie miał, więc i córce przekazać ich nie mógł: samozaparcia, bezwzględności, egoizmu. Anna jest wrażliwa, uczciwa, honorowa i po kobiecemu przywiązana do rodziny. Kilkakrotne próby opuszczenia Mohawk zawsze kończą się tak samo – powrotem. Do byłego męża, utracjusza Dallasa Youngera i syna Randalla. Ale nade wszystko do miłości swojego życia, nieszczęsnego inwalidy Dana Wooda, męża kuzynki.
W małych miasteczkach wszyscy, w ten bądź inny sposób, są z sobą powiązani. A to poprzez pokrewieństwo, przyjaźń, wspólną pracę, wizyty w kościele, a tak naprawdę przez wszystko to razem. Siatka związków międzyludzkich jest gęsta, często krępująca wszelki ruch. Anna narzuca sobie jeszcze do tego gorset konwenansu i trudno zrozumiałego cierpiętnictwa – jest typową ofiarą, aż proszącą się o wykorzystanie. Ale małe miasteczka mają jeszcze jedną cenną cechę – niewiele dzieje się w nich naprawdę. Zło ma stępione zębiska, ale i dobra wiele zaznać tu nie można. Wszystkiemu brakuje zdecydowania i wyrazistości, a wybory ludzkie tracą znaczenie, bo i tak utoną w nijakości. Przez całą powieść zdarzają się dwie sceny dramatyczne, obie zresztą sprowokowane przez niepokornego syna Anny, czyli burzenie starego szpitala i mająca miejsce dziesięć lat później strzelanina.
Po złej stronie drogi jest lekturą z założenia nudną, bo taką jest właśnie prowincja i ludzie ją zamieszkujący. Ale czy wartościową? Jeśli chce się niezobowiązująco spędzić czas na solidnej lekturze, owszem. Jeśli chce się poznać koszta bycia dobrym człowiekiem, jak najbardziej. Jeżeli zaś zasiada się do tej powieści, aby czegoś od niej wymagać, to już zupełnie nie.