Do tej pory miałam szczęście, nowatorskie wizje prezentowane w serii „Uczta wyobraźni” wydawnictwa MAG, choć niekiedy były czytelniczym wyzwaniem, ostatecznie trafiały w mój gust. Viriconium zaś nie tylko się nie delektowałam – pozostając w „żywieniowym” polu semantycznym, lekturę tę mogę podsumować następująco: rosła mi w gardle, przełykałam z trudem, zmuszając się, by dotrwać do końca. Harrison w swoim zbiorze opowiadań i mikropowieści od początku wrzuca czytelnika na głęboką wodę, wprost w przedziwny, nieustannie morfujący, oniryczny świat. Dynamika i plastyczność opisywanej rzeczywistości sprawia, że nawet jeśli w którymś momencie zyskujemy złudzenie otrzymania odpowiedzi, jeśli wydaje nam się, że któregoś z bohaterów już spotkaliśmy albo o nim słyszeliśmy, ten drobiazg jeszcze o niczym nie przesądza, jakby każda kolejna odsłona rozgrywała się w innej wersji świata przedstawionego. Gdzieś tam jest wspólna baza dla nich wszystkich, niektóre nici z uporem powracają w osnowie czasoprzestrzennego
gobelinu, ale ich układ nigdy nie pozostaje identyczny. Obcowania z tym nieszablonowym uniwersum nie ułatwia fakt, że same postaci są w nim zagubione (jeśli mają szczęście) lub zupełnie szalone (gdy im go zabraknie). W dodatku akcja rozgrywa się w epoce schyłkowej, zwanej wymownie Zmierzchem, poprzedzającej ostateczny i nieunikniony upadek cywilizacji niegdyś wielkiej i na tyle potężnej, że posiadła moc niszczenia zamieszkiwanej przez siebie planety w sposób nieodwracalny. Cień zasłużonej, nadciągającej zagłady jest stale obecny w opowieściach o Viriconium. I nawet jeśli raz czy drugi grupie herosów z odzysku czy mimo woli uda się ocalić ten zdegradowany świat, autor nie pozostawia wątpliwości, ze to nic więcej jak tylko przedłużanie agonii. I właśnie ten nieustanny lament na gruzach cywilizacji, patos i ponurość zatruwają to, co uważam za największą zaletę historii o Pastelowym Mieście – niesamowity klimat, wspaniałe językowo partie opisowe. Można się nimi chwilami rozkoszować, ale jedynie dopóki autor
nie przypomni sobie, że przecież tworzy patetyczne requiem.
Jeśli zaś chodzi o oniryzm, to występuje on u Harrisona w stężeniu dla mnie nieakceptowalnym – to chyba zresztą najważniejszy czynnik kształtujący ostateczną opinię o jego zbiorze. „Sny” rodem z Viriconium przypominają makabryczne majaki somnambulika, są niewątpliwie, dzięki niezwykłej sprawności językowej autora, sugestywne, ale zarazem przytłaczające, przerażające i najczęściej pozbawione logicznej puenty. Niekiedy też są to wizje rozbuchane, rozwlekłe ponad miarę, pełne imponującego od strony formalnej, ale jednak pustosłowia, którego główny cel stanowi epatowanie turpizmem. Owszem, ten brak sztywnej struktury fabularnej i narracyjnej, rozmycie, swoboda opisu potęgują efekt oniryczny. Ale często czytelnik nie dostaje nic ponadto. A taka sztuka dla sztuki to jednak – przynajmniej dla mnie - za mało. Po genialnych, klimatycznych fragmentach następują tu dziesiątki stron, przez które brnie się na fali niedawnego zachwytu z uporem i nadzieją na więcej, z coraz większym znużeniem.
Nie chcę nikogo zniechęcać, a jedynie podkreślić, że Viriconium, jakkolwiek będące efektem spójnej i przemyślanej, misternie wcielonej w życie autorskiej wizji, której złożoność budzi podziw, czytelniczo zdecydowanie nie każdego zachwyci. Jest to proza bardzo specyficzna, obrazowa i nastrojowa, zostawiająca odbiorcy ogromne pole do indywidualnej interpretacji. A czy to geniusz, czy przerost formy nad treścią, przesądzać nie zamierzam. Uroda tego typu literatury polega na tym, że każdy może odebrać ją inaczej.