Zaczyna się od zwykłego poranka, gdy trzeba wstać, dotknąć stopami zimnej podłogi, wypić kubek kawy i pójść do pracy. Mimo że to sobota – ale przecież bez pracy nie ma kołaczy... I zaczyna się od męskiego podprysznicowego śpiewu.* A w łóżku leży kobieta i zastanawia się, że ten śpiew właściwie ją irytuje...* I od tego się zaczyna – od brzęczenia za uchem, od dźwięku, na który najpierw nie zwraca się uwagi, a potem nagle jego siła rośnie tak, że zaczyna rozsadzać czaszkę. Rita ma trzydzieści lat, a ten śpiewający w łazience mężczyzna, to jej chłopak, lekarz. Mieszkają razem, razem jedzą przygotowywane przez niego posiłki, razem chodzą od czasu do czasu do kina, razem się kochają. Ale nagle Rita zaczyna się zastanawiać, czy to, co czuje do Mikołaja, to faktycznie miłość. Gryzie temat z każdej strony i w końcu w jej ręce wpada list z kancelarii prawnej – odziedziczyła spadek po ciotce. Nina mieszkała w Bartnicy Nowej, gdzieś na końcu świata. Rita zaczyna wspominać dziecięce wakacje, obdarte kolana, jazdę na
wozie z sianem, pokój pełen książek, w którym wieczorami zaszywała się z ciotką – każda po swojej stronie lampy. Jedna chwila, jedna walizka, jeden klucz, którym zamyka wspólne mieszkanie i który wrzuca do skrzynki na listy. I pisze na kartce, że musi odnaleźć siebie. I jedzie do tej Bartnicy ze snów i wspomnień, bo w testamencie jest warunek, że musi tam zamieszkać na jednej okrągły rok, żeby spadek przeszedł na nią i żeby mogła domem i ogrodem rozporządzać wedle uznania. Rita zaszywa się na skraju wioski – zaczyna porządki – w domu, w ogrodzie, w samej sobie...
Polskie kobiety zamieszkały najpierw w * Domu nad rozlewiskiem. I od tego się zaczęło – ta uczuciowa i życiowa emigracja. Wszystkie tęsknią do swojego kawałka świata, zaszytego między jeziorem, a lasem - bo łatwo, prosto, nie trzeba dźwigać życia, tylko samą siebie, można być kapryśną, o sobie rozmyślać i czytać poradniki. *Można nie gotować, albo gotować aż nadto. Można wziąć sobie kota, albo psa, albo jedno i drugie. Można po prostu siedzieć sobie na czterech literach, zastanawiać się nad sensem życia i korzystać z oszczędności (zadziwiające, jak wiele tych oszczędności mają polskie kobiety! Rita kilka miesięcy żyje właśnie z oszczędności, a pracowała w sklepiku z pamiątkami...). I tak łatwo im po prostu spakować wszystko do jednej, dwóch walizek, zatrzasnąć świat za sobą i zniknąć w innym wymiarze. Bez kredytu, rachunku za telefon i okresu wypowiedzenia.
Takie książki zwykle wyraźnie dzielą się na dwie części. Kobiety, które je piszą, sięgają zwykle do własnych doświadczeń, do swojego własnego domu w głuszy i dziczy, do swojego porzucenia cywilizacji, aby dać moc i siłę innym kobietom. I są już zwykle tak zakochane w tym swoim siedlisku, tak wsobne, że nie potrafią pisać o życiu w środku ziemi, w którym zegary wciąż tykają bezlitośnie i gdzie nie ma ogródka za oknem – istnieją dla nich tylko końce, horyzonty i hotele złamanych serc. Więc te początkowe strony są toporne i toczą się ciężko, są banalnością podszyte, nieporadnością ociekają. Ale gdy kończy się wstęp, kończy się ta miejska strona książki, od razu odżywają, pióro zamiast atramentu krwią się napełnia, soczystością traw i zapachem bzu. I ze stron skapuje sok jabłkowy. Albo nalewka domowej roboty. Zależy, czy odziedziczyły sad, szklarnię, czy plantację truskawek.
Piszę trochę z przymrużeniem oka, z przekąsem, ale nie znaczy to, że Rok na końcu świata jest złą książką. To książka bardzo kobieca, chyba najbardziej z wszystkich „domorozlewiskowo” podobnych. Owszem, jest o miłości, ale najbardziej chyba o miłości do siebie, do wilczycy, która drzemie w każdej kobiecie i która może się obudzić i wyć do księżyca. Na kartkach książki wilczyca z * Biegnącej z wilkami* zostawia wyraźne ślady łap. I wyraźnie też widać łapy całego stada. Bo Rita nie jest sama – gdy przybywa do Bartnicy w jej głowie powstaje projekt hotelu tylko dla kobiet, gdzie będą mogły medytować, szukać siebie, miłości, albo lizać rany, zadane przez pijanego męża, zdradliwego kochanka albo kochanka, którego nigdy nie było. To miejsce ma magiczną moc, leczy duszę, leczy sam środek głowy. I pozwala być w stadzie – w stadzie silnych kobiet, które czasem nawet nie zdają sobie sprawy ze swojej przeogromnej siły. Rita wdziera się w
społeczność bartnickich kobiet, osadza się tam sama i te dziewczyny nagle zaczynają inaczej patrzeć na świat – „w kupie siła” myślą! Jest tam piękna scena, gdy w Nowy Rok kilka dziewczyn wychodzi do ogrodu, łapią się za ręce i krzyczą w niebo swoje życzenia – jedna chce znaleźć miłość, inna chce być bogata, jeszcze inna sławna. I stwierdzają, że gdy krzyczą razem, to mają szansę być wysłuchane. I że te życzenia na pewno się spełnią – co prawda może być tak, że spełni się nieswoje, ale każde jest warte spełnienia, więc niech się dzieje.
Ja cały czas głowię się też nad zakończeniem – dla mnie nie jest jednoznaczne – wiem tylko, że Rita odnalazła siebie, że przestała być dzieckiem, przestała raczkować po życiu, stanęła na silnych, mocnych nogach i poszła w świat, otworzyła się na nieznane i doceniła swojskie. Ale co z tą miłością? W końcu jest czy jej nie ma – osobliwe zakończenie, które daje dwie drogi wyjścia.
Mam wrażenie, że Renata Adwent włożyła w tę powieść dużo siebie – pokroiła się na naszych oczach i pokazała czystą krew. Sądzę, że to jej własne są afirmacje, które wkłada w usta Ricie. Że to siebie samą musiała kiedyś przekonać o sile kobiecości, o odwadze kobiecej, że sobie samej musiała nakazać dorosnąć, że wszystkie lektury – te dziecięce, młodzieżowe Jeżycjada i * Ziele na kraterze* i późniejszy Tomasz Mann ,* Nienośna lekkość bytu* i nade wszystko * Biegnąca z wilkami, to spis ukochanych lektur Adwent. Że piosenki, wiersze, które przewijają się przez tekst, to te, które autorka zna na pamięć, te które śpiewa wieczorami, gdy siedzi przy kominku i jej dobrze z lampką wina w dłoni. Że Rita czasami odbija
się w lustrze, gdy Renata Adwent obok lustra przechodzi. *I że czasem widać tam też wilczycę, która podnosi pysk i wyje do księżyca – bo księżyc zawsze widać na wiejskim, czystym niebie.