Życie Pi jest książką dziwną. Co najmniej tak dziwną, jak kuriozalne jest imię jej głównego bohatera, którego rodzicom – rzecz raczej niezwykła u prawowiernych hinduistów!- wpadło do głowy nazwać syna mianem... najsłynniejszego paryskiego kąpieliska. Świadomość, że ma się na imię „Basen”, jest w stanie zatruć człowiekowi życie nawet wtedy, gdy się wie, że w ten sposób zostały upamiętnione najpiękniejsze wspomnienia szanowanego i kochanego przyjaciela rodziny... A jednak Pi, chłopiec o duszy głębokiej i wiecznie poszukującej, zamienia to dziwactwo w tajemniczość, przekształcając ośmieszające imię w nazwę najbardziej zagadkowej spośród liczb. Pi jest liczbą nieskończoną – i niemal nieskończone okazują się horyzonty młodego człowieka i jego pęd do poznania Prawdy. Zgłębiając równocześnie tajniki trzech spośród najważniejszych religii świata, chłopak dociera na niewiarygodny wręcz poziom ekumenizmu, na którego osiągnięcie inni mieszkańcy Ziemi czekać będą może jeszcze całe wieki: Istota Najwyższa jest
jedna, nieważne, czy zwiemy ją Bogiem, Kriszną czy Allachem, i w jaki sposób wielbimy, byle wielbić szczerze. Religijność Pi, choć niewątpliwie pomaga mu przetrwać późniejsze ciężkie chwile, nie jest jednak głównym wątkiem powieści. Jest nim jego niezwykła podróż.
Za wyjątkiem najmłodszego pokolenia czytelników, dla których najbardziej znana powieść Daniela Defoe – czy to w pełnym przekładzie, czy w uroczej adaptacji Stanisława Stampfla – nie była już standardową lekturą, każdemu chyba nasuwają się skojarzenia z losami najsłynniejszego rozbitka wszech czasów. To dokładne raportowanie stanów ducha i ciała – u Defoe przykrojone wedle ówczesnych wymogów przyzwoitości, u Martela uzupełnione o niemal kliniczne relacje z poszczególnych procesów fizjologicznych – te drobiazgowe techniczne opisy każdej wykonywanej czynności, każdej wymyślonej ad hoc innowacji ułatwiającej przetrwanie, ba, nawet pisemna inwentaryzacja znalezionego (tam we wraku statku, tu w magazynku szalupy) mienia nie są zapewne tylko przypadkowymi zbieżnościami. Pi Patel to dwudziestowieczny Robinson Crusoe – lecz o ile historię tamtego zwykł był czytelnik rozpatrywać raczej w kategorii wielkiej przygody, tu na pierwszy plan wysuwa się wiara w wielkość człowieka, objawiającą się nawet pośród skrajnej
małości. Jakże mizerną i pożałowania godną istotą jest Homo sapiens – nie wyposażony w zęby i pazury, nieodporny na głód i pragnienie, ziąb i upał, o słabo rozwiniętych mięśniach i zmysłach – w konfrontacji z bezmiarem oceanu, bezlitosnymi kaprysami aury, siłą i sprytem dzikiego zwierzęcia! A jednak wiara i rozum – połączone – czynią cuda.
Wielomiesięczne dryfowanie w szalupie w towarzystwie jednego a najokrutniejszych drapieżników jest dla chłopca kardynalną próbą: Pi musi i pokonywać własną słabość i zapanować nad krwiożerczymi instynktami zwierzęcia. Jak każdy kto dokonuje rzeczy nadzwyczajnych, spotka się później z niewiarą, co jednak nie dotknie go zbyt boleśnie, bo zwycięstwo odnoszone nie dla samego zwyciężania bardziej hartuje duszę i uodparnia na ciosy z zewnątrz. Historia Pi jest dziwna i wyjątkowa, jak dziwne i wyjątkowe jest jego imię. Czyż jednak nie powinna ona stać się przesłanką do wnioskowania, że każdy z nas - nawet najpospolitszy z pospolitych John Smith, Hans Schmidt, Jaś Kowalski – ma w sobie nieograniczony potencjał, dzięki któremu jest w stanie wyjść cało nawet z najbardziej przerażającej pułapki? Byle tylko uwierzyć...