Zaczyna się, można powiedzieć, banalnie. Wypadki samochodowe zdarzają się przecież wszędzie. Nawet takie jak ten, kiedy właściwie nie można określić przyczyny – ot, kierowca nagle stracił panowanie nad kierownicą, ściął barierkę, auto poleciało w przepaść "wskutek czegoś, co stało się w jego mózgu: ...". Niefortunne zrządzenie losu, no, chyba żeby nieszczęsny kierowca – który jakimś cudem przeżył upadek z nie wiadomo ilu metrów, ale skoro "przepaść", to zapewne nie dwóch czy pięciu - był zakamuflowanym terrorystą-samobójcą. Takich podejrzeń jednak nie ma. Ocalały kierowca zeznaje, że bezpośrednio przed zdarzeniem widział w lusterku wstecznym, jak pasażerowie na tylnym siedzeniu "próbowali się całować". Gdyby jednym z tych pasażerów był, powiedzmy, pies rasy rottweiler, mogłoby to być rzeczywiście szokujące - ale nie, para denatów to najzwyklejsi w świecie ludzie, mężczyzna w średnim wieku i młoda, urodziwa kobieta.
I pewnie na tym by się skończyło, gdyby nie odkryto, że byli cudzoziemcami; oboje pochodzili z Albanii, on wykonywał jakieś bliżej nieokreślone prace dla Rady Europy ("zajmował się sprawami Bałkanów Zachodnich"), ona odbywała staż w Instytucie Archeologii w Wiedniu. I że sprawą obojga zainteresowały się tajne służby dwóch państw bałkańskich. Zaczyna się więc intensywne śledztwo, z analizowaniem wszystkich papierów pozostałych po zmarłych - zdjęć, listów, biletów, rachunków, z odpytywaniem personelu w hotelach i nocnych klubach, w których bywali w ciągu mniej więcej dwunastoletniego związku o niezupełnie jasnej naturze (czyżby rzeczywiście relacja między nimi była taka jak między klientem a call girl? Ale któraż, nazwijmy to elegancko, córa Koryntu pędzi za klientem po całej Europie? A więc może jednak miłość?).
No, dobrze, myślimy sobie w tym momencie; za chwilę wpadną na jakiś trop, który poprowadzi krętymi drogami do jakiejś niesamowicie zawiłej intrygi politycznej, o jaką przecież nietrudno. Zwłaszcza na Bałkanach, wciąż jeszcze dręczonych wspomnieniami reżimowych rządów i niemogących się otrząsnąć z traumy ludobójczych wojen.
I wtedy autor pokazuje czytelnikowi figę.Nic z tego. Im dalej w las, tym więcej drzew, ergo: im dalej w dociekania, tym więcej niepewności. Tu pewna dama (dowiemy się potem, że nie bez ukrytej motywacji…) insynuuje, jakoby "Besfort Y. postanowił zabić Rowenę", a podstawy do tego są doprawdy powalające: tydzień przed wypadkiem ponoć miał sen z martwą kobietą w roli głównej. Tam znów w zeznaniach przyjaciółki denatki pojawia się wzmianka o (metaforycznej?) propozycji naśladowania raczej domniemanego niż faktycznego, a tak czy owak bezsensownego, czynu Empedoklesa. Śledczy nieledwie (hm… a może jednak całkowicie?) popada w obłęd, usiłując w wyobraźni zrekonstruować ostatnie tygodnie życia pary, a przy okazji dzieje wcześniejszego związku. Niestety, zbyt wyraźnie daje nam się do zrozumienia, że to tylko jego wyobraźnia – i choć zmienia się konwencja narracji, cały czas o tym pamiętamy. Bo tak naprawdę niewiele pozostało śladów po tym, co robili kochankowie przez ponad dekadę, a prawie nic po tym, co myśleli.
To cały czas tylko domniemania człowieka, który wie o nich jedynie tyle, ile zapisano w zeznaniach świadków. Czyli prawie nic. I niczego też się w dalszym ciągu nie dowiadujemy. Wyobrażeni kochankowie rozmawiają ze sobą bardzo enigmatycznie; nie sposób dociec, czy któreś z nich naprawdę kocha, czy jest z tym drugim tylko dla seksu? dla eksperymentu? z wygody? z przyzwyczajenia? Jeśli widzą w swoim związku coś niewłaściwego, dlaczego się nie rozstaną? A jeśli któreś z nich chce rozstania, to kto, Besfort czy Rovena? I co mają do tego zaginione peleryny aktorów grających Hamleta?...
Wracamy do rzeczywistości. Śledczy (otrzeźwiawszy z transu? chyba jednak nie całkiem…) znów przesłuchuje, znów konstruuje kolejne hipotezy, tym razem sprawiające wrażenie, jakby się chwilę wcześniej naczytał Mastertona. I wtedy już naprawdę nie wiemy, co właściwie czytamy: kryminał? romans? powieść psychologiczną? powieść grozy? A może jedną wielką kpinę ze wszystkich wymienionych gatunków, co dość niedwuznacznie sugeruje zakończenie?
Powiedzmy sobie tak: to nie jest lektura dla ludzi oczekujących konkretnej fabuły, wyrazistych i dobrze rozpracowanych psychologicznie postaci, jasno sformułowanych przemyśleń. To może, choć też nie musi, być lektura dla czytelników przedkładających formę nad treść (bo trzeba przyznać, że pod względem samego stylu i języka nie sposób niczego autorowi zarzucić, a jeden malutki błąd gramatyczny – "dla nas oboje"[54] - mógł powstać wskutek zwykłej nieuwagi przy dopracowywaniu polskiej wersji językowej) i rozmiłowanych we wszelkiego rodzaju mutacjach absurdu i groteski, w wieloznacznych odniesieniach do tekstów kultury - chociaż, cóż... jest całkiem możliwe, że choć się uwielbia Cortazara czy Mrożka, choć się z zachwytem czyta Eco lub Pereca, Kadarego jednak się nie strawi. Ale na szczęście nikt nas nie zmusza do zachwytu.