Blogować każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej – śpiewałby dziś zapewne Jerzy Stuhr. W porządku. Nie mam zastrzeżeń. W końcu mamy XXI wiek i jeśli ktoś w taki sposób chce uwieczniać swoje przeżycia, nie widzę problemu. Nie moja sprawa, krytykować nie będę, ani treści, ani autora. Ale jeśli ktoś potem o tymże blogowaniu napisze książkę i ją wyda, to już inna sprawa. Mogę się czepiać do woli. Przecież to, co prywatne, stało się przez to publiczne. Przyznam uczciwie, że z początku powieść spodobała mi się. Niosła zapowiedź ciekawej rozrywki, a akcja osadzona na ulicach Paryża dawała nadzieję na posmakowanie francuskiej atmosfery.
Catherine – matka córki zwanej Kijanką i partnerka (aspirująca do roli żony) Pana Żabojada to Angielka, która spełniła swe odwieczne marzenie o życiu we Francji. Przypadkowo wpada na pomysł, by swe codzienne perypetie opisywać w internetowym blogu i... z tą chwilą traci całą moją sympatię. Gdy blog zaczyna się robić coraz bardziej popularny, bohaterka za jego pośrednictwem poznaje mężczyznę. Za jego sprawą wywraca całe swoje życie do góry nogami nie bacząc na konsekwencje. To wydarzenie obnaża gorszą, a także dominującą stronę charakteru bohaterki i jej egoizm, widoczny w jej każdym działaniu, w każdej myśli. Wiadomo, że każdy chce dla siebie szczęścia, ale dorosły człowiek zna konsekwencje swoich działań, tak samo jak powinien zdawać sobie sprawę z trudności, jakie niesie ze sobą każdy związek. Życie to nie różowa, przesłodzona bajeczka, czego zapewne pragnie tytułowa Angielka. To ona, choć jest główną bohaterką, psuje powieść. Bez niej, co może zabrzmieć paradoksalnie, byłoby naprawdę lepiej. Kwestia
niejakiego rozdwojenia rzeczywistości blogera na wirtualną i realną jest znakomitym materiałem na powieść i punktem wyjścia do dalszych rozważań, tak samo jak opis życia obcokrajowca w pięknym i romantycznym Paryżu. Ale bez Angielki.