Recenzowanie powieści znanego autora, w kręgu literatury anglojęzycznej cieszącej się wyjątkowo dobrą prasą (na poparcie tej tezy wydawca przytacza opinie Martina Amisa: „jeśli raz się czytało DeLillo,
Ale wiadomo też, jak to z szatami cesarza było. Znalazła się jakaś dziecina naiwna, która głośno i bez zahamowań opisała, co widzi, a nie, co widzieć powinna. A że treść dzieła literackiego nie jest zmienną zero-jedynkową (jak szaty, które albo są, albo ich nie ma, tertium non datur), lecz kombinacją wielkiej ilości zmiennych, w większości niemierzalnych, różnice w odbiorze są usprawiedliwione znacznie bardziej, niż w przypadku cesarskiego „pokazu mody”. Czy każde czytające „dziecię” ma odwagę wyznać, że nie dostrzega walorów podkreślanych przez tylu wielkich, to inna sprawa; zwłaszcza gdy swą opinię zamieszcza w miejscu, gdzie będzie wystawiona na osąd dziesiątek czy setek ludzi, w odróżnieniu od recenzenta anonimowych, ergo: mogących bezkarnie nazwać go osłem, idiotą, tumanem, profanem, wieprzem niedoceniającym rzucanych przedeń pereł etc.
Ale z dwojga złego lepiej już być uczciwym wieprzem niż nieuczciwym blagierem, co to wypisuje farmazony o nowofalowości i transcendentności przeczytanego dzieła, bo mu się wstyd przyznać, że nie podobało mu się coś, co winno się podobać. Otóż więc ustawiam się na tej z góry straconej pozycji i oświadczam, że Americana nie wzbudziły we mnie natychmiastowej chęci poznania wszystkich dzieł DeLillo. Szczerze mówiąc, jedyna natychmiastowa chęć nawiedzająca mnie podczas lektury była to chęć nieodwracalnego odłożenia książki w kąt, tym częstsza i silniejsza, im dłużej czytałam. Nie stoi to w żadnej sprzeczności z przyznaniem racji Oates, notabene będącej jedną z moich ulubionych pisarek: nie mam wątpliwości, że może nie aż każde zdanie, ale na pewno przeważająca część tekstu dźwięczy prawdą. Prawdą o tym, jaki staje się człowiek, gdy świat wokół niego funkcjonuje w oparciu o zasadę: „jeśli coś/ktoś przynosi ci korzyść, bierz bez zahamowań, a jeśli przestanie, wyrzuć jak wyciśniętą cytrynę”. Prawdą o tym, że życie
bez żadnych norm moralnych (nie, nie mam na myśli moralności chrześcijańskiej, którą ostatnio tak często odmienia się przez wszystkie przypadki, lecz zwykłą, ogólnoludzką, choćby zawierała tylko jeden nakaz: „nie rób drugiemu, co tobie niemiło”) jest płaskie i jałowe, nawet gdy obfituje w wydarzenia. I o tym, że nawet bunt czy bierny opór musi mieć jakiś cel; bez celu wart jest niewiele więcej, niż jego brak.
Tylko że prawda przekazywana przez dzieło literackie niekoniecznie musi się przekładać na jego ponadczasowe walory. Znaczna część czytelników oprócz prawdy potrzebuje jeszcze możliwości jeśli nie identyfikowania się z jakąś postacią (co bywa typowe raczej dla młodego wieku), to przynajmniej opowiedzenia się po jej stronie, współczucia dla niej czy bodaj zainteresowania. Gdyby Joyce Carol Oates mogła przeczytać te słowa, wiedziałaby, o czym mówię, bo w każdej jej powieści jest ktoś taki – ktoś wcale nie bez wad, popełniający błędy, ale budzący w czytelniku jakieś pozytywne emocje, choćby przez kontrast z pozostałymi. Niestety, w Americanach nie sposób się nikogo podobnego doszukać. Uczynienie głównym bohaterem i narratorem postaci niepozytywnej to chwyt nader kontrowersyjny, co nie znaczy, że nigdy jeszcze w literaturze się nie sprawdził; weźmy takiego Ferdynanda Bardamu z Podróży do kresu nocy Celine’a. Ale Ferdynand, choć – bez wątpienia –cyniczny i amoralny, prowokuje do analizy sytuacji, która takim go
uczyniła, wzbudza coś w rodzaju żalu. David Bell, narrator Americanów, nie popełnia czynów aż tak nieetycznych jak tamten, a jednak… jest postacią tak antypatyczną, że trudno znaleźć jego literacki odpowiednik, niepozwalającą się ani polubić, ani zrozumieć. Jego późniejszy bunt-nie bunt, w efekcie którego, zamiast kręcić dokument według ustaleń z producentem, zaczyna sklejać własny film z przypadkowych rozmów z ludźmi znajomymi i nieznajomymi, nie wynika z żadnych przyczyn ideologicznych, nie ma głębokiego podłoża psychologicznego; ot, po prostu, tamtego mu się odechciało, a tego zachciało. Wszystkie inne postacie są tak dalece … nie, nie bezbarwne - bo i Sullivan ma pewne wyróżniające ją cechy, i Pike, i różne osoby z dalszego planu – ale wyprane z emocji, sprawiające wrażenie, jakby były robotami, martwym głosem recytującymi nagrane na taśmie kawałki dialogów. Kontrast tej płaskości i bezideowości z bogatym, barwnym językiem, aż proszącym się o to, by opisać nim jakąś mocną, wyrazistą, pełną życia
historię jest wręcz nieprzyjemny; przez pierwsze rozdziały znosi się go, mając nadzieję, że w końcu coś nami poruszy, że ów język nie będzie tylko niedopasowaną ozdobą… ale im dalej w tekst, tym szansa na spełnienie naszych oczekiwań maleje. I nawet kończy się tak samo, jak się toczyło przez tych bez mała czterysta stron. Nijako.