Wydawało się, że właśnie w tej odsłonie będziemy świadkami długo oczekiwanych rozstrzygnięć. Jedni upadną, drudzy zatryumfują, nastąpi jakaś mała rewolucja w strukturach władzy, tudzież większa w strukturze bezrozumnej potęgi, zwanej Szernią. Wszystko za sprawą powracającej legendy o Trzech Siostrach – Seili (Anessie?), Delarze (Haynie?) i najważniejszej, Rollaynie (Ezenie?). Legenda, mimo licznych interwencji z zewnątrz, mających ją powstrzymać, zaczęła się bowiem rozwijać – Rubin Córki Błyskawic opanował Delarę i zlecił jej zabójstwo Seili – jak dawniej. Coś jednak było inaczej niż dawniej – Rubin nie był już bezrozumnym przedmiotem, dążącym do jasno określonego celu. A przynajmniej nie tylko. Musiał liczyć się z wolą istoty, z którą stanowił jedność, i która potrafiła mu tę wolę, choćby kosztem ogromnych poświęceń i bólu, narzucić. Istoty, którą Przyjęci postanowili wyeliminować jako niebezpieczną. Ridarety, pirackiej księżniczki, której Greekoto zwrócił życie. W takim to ekscytującym momencie autor
urwał opowieść zawartą w pierwszej części Tarczy Szerni co tylko zaostrzyło apetyt czytelników na kontynuację. Niestety, dokładka lekko rośnie w ustach. Przez większą część drugiego tomu nie dzieje się nic istotnego, dopiero w końcówce akcja rusza „z kopyta”. Opowieść zdecydowanie traci na takim rozłożeniu akcentów. I niestety nie tylko na nim. Charakterystyczny naturalizm Kresa, będący niejako jego pisarską wizytówką, w wymiarze, w jakim występuje w drugim tomie, staje się już nie tylko niesmaczny, ale wręcz nudny (mam tu na myśli zwłaszcza zdecydowanie za długi opis leśnego „biwaku” załogi „Zgniłego trupa”, ale również powtarzane do znudzenia opisy „walk,” jakie Ridareta stacza z Rubinem, zaspokajając jego żądania własnym cierpieniem).
A jakieś smaczniejsze kąski? Na uwagę zasługuje ciekawie poprowadzony wątek Ridi-Kitar – tu autorowi udało się ustrzec sztampy i zjadania własnego ogona. Raladan nie zawodzi: knuje, strofuje i ratuje, tak, jak już do tego przywykliśmy, czyli z fasonem.. Przyjęci są nieco zbici z tropu rozwojem sytuacji, bo okazuje się, że nie wszystko można przewidzieć i wyliczyć z matematyczną precyzją, nie wszystko też da się usprawiedliwić działaniem w imię Praw Całości. Same Prawa okazują się bowiem stopniowo frazesami, pozbawionymi większego znaczenia i nie znajdującymi dłużej odbicia w rzeczywistości Szereru. Dla tych, którzy poświęcili życie ich zgłębianiu, a nierzadko bezceremonialnie wkraczali w życie innych lub wręcz przecinali jego nić, wierząc, że tak trzeba, jest to, delikatnie rzecz ujmując, przykra niespodzianka.
Dla Czytelników to wskazówka, jaki obrót przybiorą dalsze wydarzenia. Właściwie pozostaje tylko mieć nadzieję, że to fałszywy trop. Szkoda by było poświęcić pracowicie konstruowane na kartach tylu powieści uniwersum, oparte na wręcz matematycznej logice, monumentalne, budzące podziw i fascynację. I to poświęcić po co? By móc malowniczo i z rozmachem zilustrować, jak słuszne jest stwierdzenie z Księgi (co prawda nie Całości, ale Koheleta): "Marność nad marnościami, wszystko marność", dorzucając prawdopodobnie kilka przekleństw na okrasę, żeby nie wypaść z formy. Nihilizm jest kuszący, bo jakże łatwy. Być może to tylko kolejna pozornie obrana ścieżka, gra na czas, zasłona dymna, mająca ukryć przed nami niezwykłe fajerwerki twórczej inwencji, które eksplodują w kolejnym, ostatnim już (chyba najwyższy czas kończyć) tomie Księgi Całości. Szczerze chcę w to wierzyć, chętnie przyznam, że dałam się oszukać, byle tylko nie okazało się w szekspirowskim finale, że cała ta brawurowa awantura da się podsumować jednym
zdaniem: „Wiele hałasu o nic”.