Wiedźma w małym mieście, czyli o kłopotach z siekierą i indiańskimi szamanami
Inspirowanie się czyjąś twórczością - w trakcie tworzenia własnej - to zjawisko powszechne w świecie artystycznym - nie tylko literackim. Zazwyczaj idzie to w parze ze swoistym hołdem, oddawanym poszczególnym twórcom i ich działalności, czasami jednak bywa tylko zwykłym kopiowaniem pewnych wątków. Prawa rynku są nieubłagane - jeżeli coś sprzedało się w milionach egzemplarzy, to dlaczego by nie ofiarować czytelnikowi klonów poczytnego dzieła? Inną sprawą jest już jakość owego „dzieła”, napisanego na zamówienie, przeważnie nieudolnie próbującego naśladować hit wydawniczy. Swego czasu nasz rynek zalewały „podróbki” hitów Browna, Zafona i Fielding; kilka osób wybiło się właśnie na fali bycia „którymś z kolei” polskim, francuskim, czy też włoskim odpowiednikiem znanego pisarza. Czasami jednak zdarza się książka, film, obraz; dzieło, które powstało z zamierzeniem uhonorowania twórczości, kogoś istotnego dla danego artysty.
Wydaje mi się, że właśnie o takim typie inspiracji mówić możemy w przypadku Białej wiedźmy Zalewskiego, w której nie sposób nie dostrzec pokrewieństwa z dorobkiem literackim Stephena Kinga. Nieśpieszna narracja, powolne budowanie napięcia, bardzo szczegółowa charakterystyka wszystkich postaci, liczne aluzje, wątki poboczne - to rzeczy rzucające się w oczy już na samym początku. Potem dochodzą do tego: zwykli ludzie uwikłani w dramatyczne wydarzenia, zło ogarniające małą mieścinę, niebagatelne znaczenie małoletnich, choć drugoplanowych bohaterów. Jeżeli dodamy do tego jeszcze fakt, że cała akcja rozgrywa się na amerykańskiej prowincji - nietrudno będzie dostrzec czyją twórczością inspirował się autor. Całość nie jest kopią książek Kinga, to raczej wariacja na ich temat, ale z wyraźnym autorskim piętnem samego Zalewskiego. Liczne retrospekcje, monologi wewnętrzne i drobiazgowe opisy są domeną dzieł amerykańskiego pisarza, ale w Białej wiedźmie zostały przetworzone przez polskiego twórcę - dając w
rezultacie nową jakość. Pomysł na fabułę jest mało oryginalny: psychopata grasujący na prowincji Ameryki, małomiasteczkowy szeryf i zwykli ludzie, którzy muszą stawić czoło makabrycznym wydarzeniom. Po pewnym czasie okazuje się, że maniak z siekierą, to tylko początek krwawych wydarzeń, których korzenie sięgają jeszcze czasów Indian. Walkę stoczyć przyjdzie nie tylko szeryfowi, ale także architektowi, który przeżył załamanie nerwowe, jego żonie i kilku innym, zwykłym obywatelom.
Nie da się ukryć, że książka ma słabości. Niełatwo jest przebrnąć przez pierwsze strony, na których praktycznie nic się nie dzieje, gdyż autor skoncentrował się na budowaniu więzi między bohaterami i szkicowaniu tła wydarzeń. Nie udało się także stworzyć wiarygodnej pary antagonistów: są tak groteskowo niemoralni i okrutni, że aż przerysowani. Pozytywni bohaterowie nie mają więc godnych przeciwników, lecz zaledwie papierowe figury, którymi nie bardzo się można przejąć - niezależnie od tego, jak krwawych „wyczynów” by nie dokonywali. Dopiero pojawienie się głównego „złego” robi wrażenie, gdyż jest to postać z charakterem i o naprawdę ciekawej biografii, niejednoznaczna i naprawdę ciekawie opisana. Pomimo tych wad, książka Zalewskiego jest ciekawą propozycją, która czyta się dobrze i warto odnotować pojawienie się tej pozycji na naszym rynku.