W 1997 roku magazyn „Entertainment Weekly” uznał Granta Morrisona za jednego ze 100 najbardziej kreatywnych ludzi w Stanach Zjednoczonych. Tym samym stał się on pierwszym scenarzystą komiksowym, który trafił na prestiżową listę. Czytając najnowsze „JLA” łatwo zauważyć, że akurat w jego przypadku kreatywność można uznać za synonim przynajmniej daleko posuniętej ekstrawagancji.
Morrison dostał propozycję poprowadzenia przygód Ligi w drugiej połowie lat 90., kiedy notowania serii dramatycznie spadły. Eddie Berganza, ówczesny redaktor DC, po latach przyznał, że kandydatura Morrisona budziła obawy. Nie bez kozery – jego oryginalne, acz często surrealistyczne koncepcje na pierwszy rzut oka nijak miały się do opowieści o ważniakach pokroju Supermana czy Batmana. Prosty zabieg fabularny oraz rysunki mało znanego Howarda Portera sprawiły jednak, że „JLA” odbiło się od dna. I choć DC nie spuściło całkowicie Morrisona ze smyczy, to Szkotowi udało się nie pójść na całkowity kompromis – co widać wyraźnie w mającym niedawno premierę drugim zbiorczym tomie „Amerykańskiej Ligi Sprawiedliwości”.
Satelita w kształcie czaszki, Gang Niesprawiedliwości pod wodzą Luthora, podróże w czasie i przestrzeni, Nowi Bogowie, Kamień Filozoficzny, otyły Flash, Darkseid, a pośród tego wszystkiego miotający się starzy i nowi członkowie Ligi oraz ekipa WildCats na gościnnych występach. Na 336 stronach znalazły się trzy historie zabierające bohaterów w najdalsze zakątki galaktyki, inne wymiary czy umysł samego Jokera. Mimo że kluczem do reanimacji serii było okrojenie Ligi do Wielkiej Siódemki, to w drugim tomie jej szeregi zostają zasilone przez kolejnych członków – Azteka i Connora Hawke’a, czyli drugiego Green Arrowa. Mało tego, w jednej z opowieści Amerykańska Liga Sprawiedliwości zostaje rozwiązana, a na jej miejsce Superman, dysponujący nowymi mocami i strojem, powołuje Camelot, w skład którego wchodzą m.in. pamiętany przez czytelników TM-Semic opancerzony Steel (na wielkim ekranie wcielił się w niego Shaquille O’Neal) oraz Plastic Man. Obecność tego drugiego wprowadza na karty zbawienną dawkę absurdalnego
humoru – Morrison przedstawia „Węgorza” jako wiecznie napalonego kobieciarza, a w jednej ze scen rękami Kirke zmienia go m.in. w gadającą świnię. Całość czyta się szybko i bezboleśnie, choć natłok pomysłów, postaci i ciągłych zwrotów akcji w „Wiecznej skale” – największej objętościowo historii – bywa w pewnym momencie nużący. Ze wszystkich trzech opowieści najciekawiej pod względem dramaturgicznym na pewno wypada „Prometeusz”, gdzie tytułowy syn pary rodem z „Urodzonych morderców” i domorosły złoczyńca, rzuca rękawicę Lidze, stawiając sobie za punkt honoru zlikwidowanie jej członków na oczach dziennikarzy i milionów widzów.
Autorami ilustracji są znany czytelnikom tomu pierwszego Howard Porter oraz wspomagający go Arnie Jorgenstem i Val Semeiks. U tego pierwszego widać wyraźny progres - jego rysunki są jeszcze dynamiczniejsze i wielowymiarowe, artysta większą uwagę przykłada także do detali oraz mimiki bohaterów. Z kolei kreska Semeiksa na pewno spodoba się fanom lat 90., z chęcią wracającym do czasów, kiedy królowali Jim Lee, Rob Liefeld, zaburzone proporcje oraz „bubble gum colors” w nieprzyzwoitych dawkach.