Sammar zdecydowała się nie wracać do Sudanu i pozostać w szkockim Aberdeen, szarym, mglistym i deszczowym jak jej własne wnętrze. Po śmierci męża odcięła się od przeszłości, w tym także od synka. Od teraźniejszości oddziela ją ból. Bez większych emocji wykonuje swoją pracę: na potrzeby uniwersytetu tłumaczy z arabskiego na angielski najrozmaitsze teksty, od hadisów – opowieści o czynach i słowach Mahometa - po gniewne proklamacje niewielkich grupek marzących o terrorystycznej rewolucji.
Opowieść Abouleli jest na początku trochę mętna, ale może jest to zamierzenie autorki. Tak jak Sammar, która często traci ostrość widzenia, tak i nam trudno uzyskać orientację w świecie wewnętrznym i zewnętrznym Sammar. Centrum tego drugiego stanowi Rae, specjalista od islamu, sam niewierzący. Między obojgiem nawiązuje się więź pełna szacunku, która dla Sammar staje się wytchnieniem od jej statusu egzotycznego dziwadła, jak ją traktują inni współpracownicy. Ma ona poczucie, że z Rae bez słów rozumie jej wyobcowanie, wewnętrzne rozdarcie, inny świat mieszkający w jej duszy – świat, który porzuciła, ale który nadal pozostaje jej naturalnym środowiskiem. Ten świat to jej dawne życie, którego nie da się prosto przetłumaczyć z arabskiego na angielski i przystosować do obecnego otoczenia. Ten świat to islam, dla Sammar będący czymś tak oczywistym jak oddychanie, ale przez Aboulelę przedstawiony w sposób zupełnie nienachalny. Życie tej kobiety toczy się w niezmiennym rytmie pięciu obowiązkowym modlitw w ciągu
dnia, słów kierowanych do Allaha w niemal każdej myśli. Tak po prostu jest, ale nie ma w tym żadnej ostentacji. Ta oczywistość islamu w życiu Sammar stanie się problemem, gdy powoli rozwijająca się miłość między nią a Rae zacznie nabierać wyraźnych kształtów. Krystalizowanie się niepewnej przedtem miłości przynosi obojgu ukojenie, nie ma w tym uczuciu egzaltacji – sposób, w jaki Aboulela przedstawia emocje, ostrożny, wyciszony, powściągliwy, przypomina japońską prozę. Jednak w momencie, gdy dzięki tej miłości teraźniejszość zaczyna nabierać kolorów, Sammar musi wyjechać do Sudanu – i stawić czoło faktowi, że Rae nigdy nie przejdzie na islam. Co oznacza, że, jako oddana swej wierze muzułmanka, nigdy nie będzie mogła wziąć z nim ślubu, a więc i wspólne życie nie jest możliwe. Decyzja Rae nie jest zwykłym odpowiedzeniem się przeciwko religii, dla Sammar oznacza ona tyle samo, co odrzucenie jej samej.
Powrót do Sudanu to powrót do własnego świata, ale okazuje się, że z emigracji nie można już tak naprawdę wrócić „do siebie". Człowiek znajduje się pomiędzy, w każdym z obydwu miejsc niechciany, traktowany z rezerwą, z podejrzliwością. Tutaj już zbyt obcy, tam jeszcze za słabo poznany. Dla Sammar życie w rodzinnym kraju staje się kolejną wegetacją, beznamiętnym przechodzeniem z jednego dnia w drugi. Ale w pewnym momencie zdarza się cud.
Wydarzenia tej historii brzmią dramatycznie. Sudańska wdowa zawieszona między dwoma światami, walka o miłość między ludźmi ulepionymi z różnych rodzajów gliny. Jednak czytając Tłumaczkę nie można się poparzyć od zbyt gwałtownych emocji, zmęczyć egzaltacją. Aboulela nie atakuje czytającego tą historią, raczej snuje ją, opowiada powoli i cichym głosem, nie zabiegając stale o uwagę, nie kusząc narracyjnymi fajerwerkami. Dlatego spore fragmenty Tłumaczki zdają się prowadzić donikąd, krzewią się dywagacje, wnętrze Sammar zdaje się wypełniać pustka. Jednak emocje nie są uśpione, czekają cierpliwie na odkrycie. Tylko w ten sposób można w pełni zdać sobie sprawę z ich ogromu i doświadczyć prawdziwego szczęścia, gdy to odkrycie wreszcie nastąpi. Aboulela z niezwykłym kunsztem przedstawia wiarę Sammar, wątpliwości Rae, rozwijające się uczucie, różnice pomiędzy światem islamu a światem Zachodu – lirycznie, ze spokojem, ale bardzo przekonująco. Może samo zakończenie historii wydaje się mało prawdopodobne, a
niektóre fragmenty zbyt mdłe, ale czujemy się przez Aboulelę zaproszeni do tego, by z podobnym spokojem i rozwagą przyjrzeć się bliżej zetknięciu dwóch często tak wrogich sobie kultur.