Rubikon przekroczony. Już nie zamówię sobie koszulki z napisem „Nie czytałam nic Mendozy”, a byłoby miło pomyśleć, jak spaceruję sobie bulwarem, a w kawiarnianych ogródkach narasta szmer głosów, zadziwionych moją obojętnością wobec sekretów hiszpańskiej pensjonarki, przygód damskiego fryzjera, brakiem tęsknoty za wiadomościami od Gurba i wyjątkowo małym zainteresowaniem odnalezieniem niewinności zagubionej w deszczu. Nie potrafię zatem powiedzieć, czym istotnym różni się Wyspa niesłychana od większości książek Mendozy, bo że się różni, ostrzega czytelnika i Piotr Kofta na okładce, i sam autor w mało zachęcającej przedmowie.
Początek książki też jest mało zachęcający. Kiedy dojrzały pisarz zaczyna cierpieć na brak weny twórczej, spod jego pióra zwykle spływa powieść o pisarzu czerpiącym na brak weny twórczej albo o kimś, kto postanawia radykalnie zmienić swoje banalne i uporządkowane życie. Wyspa… to ten drugi przypadek. Barceloński biznesmen Fábergas porzuca wszystko (oprócz konta bankowego) i ucieka do Wenecji. Poprzednie życie nieszczególnie się o niego upomina, a bohater trwa w zawieszeniu, które coraz bardziej przypomina sen. Zwyczajny sen, ani olśnienie, ani koszmar. Sen pełen labiryntów ulic, opuszczonych wnętrz, niecodziennych postaci mijanych w czasie i przestrzeni, dziwnych zbiegów okoliczności i nagłych przebudzeń. I opowieści, co sprawia, że błąkanie się Fabergasa po Wenecji przypomina trochę błąkanie się kawalera van Worden po hiszpańskich górach, bardziej po stronie snu, niż jawy. Wenecja Mendozy też jest pogrążona w głębokim letargu, pozory życia nadają jej tylko hordy dzikich turystów. Podobnie jak
bohater, Wenecja śni swój sen, a żyje tylko w opowieściach o dawnej świetności i bogactwie. Ateiście Fabergasowi wciąż ktoś opowiada historie o pustelnikach-ascetach (przy okazji – nazwanie przez tłumacza Marii Egipcjanki Matką Boską Egipską zmienia jedną z opowieści w prowokację i herezję – goła i brudna niewiasta okryta wlokącymi się po ziemi skołtunionymi włosami to nie Matka Boska, proszę „Znaku”), ale on, jak się zdaje, wciąż, uparcie wyrywa się ku życiu, nawet gdy czasem upada i pogrąża się w coraz głębsze warstwy onirycznego świata.
Myślę, że i ta książka Mendozy znajdzie licznych czytelników. Polacy lubią śnić. Z Paulem Coelho, z Jonathanem Carrollem, z Olgą Tokarczuk, a nawet z Waldemarem Łysiakiem.