Robert Langdon to doprawdy postać pełna wewnętrznych sprzeczności. Potrafi w zaledwie kilka godzin pod presją pościgu i groźbą śmierci rozwiązać największe tajemnice naszej historii, odkryć żyjących potomków Chrystusa, wodzić za nos policję. Świadczy to nie tylko o przeogromnej wiedzy, ale i niesamowitym intelekcie. Dlatego też dziwi fakt, że już po raz trzeci daje się wciągnąć w prawie że identyczną historię. Jest trochę jak nieprzystosowany do życia profesor matematyki, który daje się oszukać pani w warzywniaku na wydawaniu reszty. Tym razem Langdon wmanewrowany zostaje w odkrywanie tajemnic masonów, którzy są tacy potężni, że cały Waszyngton zbudowany został według ich sekretnego, pełnego symboliki planu (serio!). Wezwany przez przyjaciela i mentora, Petera Solomona, profesor stawia się w amerykańskiej stolicy, aby wygłosić wykład. Zamiast widowni czeka na niego jednak odcięta dłoń Solomona pokryta tatuażami, wzywająca do działania, rozwiązania wolnomularskiej zagadki. Tak rozpoczyna się kolejny
szaleńczy wyścig z czasem i historią według Dana Browna. Oczywiście, przeciwnikiem Langdona jest opętany żądzą zamiany w bóstwo szaleniec (wyciągnięty żywcem z Czerwonego smoka Harrisa , nieładnie, panie Brown). Oczywiście, żąda od profesora rozwiązania wielosetletniej zagadki, co wstrząsnąć ma posadami współczesnego świata. Oczywiście, bohater spotka po drodze piękną panią naukowiec. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby Zaginiony symbol dobrze się czytało.
Razi, bardziej niż w poprzednich powieściach Browna, kiczowata filmowość struktury. Co kilkanaście stron rozdział skończy się zawieszeniem, które ma trzymać czytelnika w napięciu, ale ile razy można pozostawać napiętym? Ile razy można czytać zdanie w stylu „Nagle Robert wszystko zrozumiał, to było takie proste i jednocześnie genialne” i szukać w następnym rozdziale informacji, o co chodzi. Bardzo przepraszam takiego narratora, ale ja z takiej wycieczki wysiadam, bo ktoś mnie tu próbuje najzwyczajniej w świecie oszukać. To nie narrator, to oszust wycieczkowy.
Kodem Leonarda da Vinci zafundował Brown wielu ludziom sporo problemów. Takie na przykład Opus Dei musi na swojej stronie wyjaśniać, że nie jest tajną organizacją pociągającą za sznurki Kościoła. Teraz niemałą zagwozdkę będą mieć ci mili panowie w szlafrokach, masoni. Co ciekawe, o historii organizacji nie dowiemy się z książki prawie nic. Same legendy, mity, domysły i pomysły Browna. Po co odwoływać się zresztą do historii, skoro można odwołać się do funkcjonujących w ludzkiej zbiorowej świadomości (oraz w Internecie) stereotypów. A przecież masoni od razu kojarzą nam się z tajnym stowarzyszeniem strzegącym potężnej wiedzy.
Bardzo żałuję, że to recenzja, a nie felieton, bo nie mogę napisać nic o bzdurności zakończenia. Trzeba przyznać, że Brown opanował sztukę rozpisywania na setki stron karuzeli zagadkowo-pościgowej, ale w momentach, w których do głosu dochodzą elementy filozoficzno-religijne, książka zamienia się w żałosne wypociny przeznaczone dla przeciętnego Amerykanina przekonanego o wielkim przeznaczeniu swojego kraju. Można odnieść wrażenie, że Brown bardzo próbuje kogoś w Stanach przekonać, że kocha swoją ojczyznę.
Tak, Zaginiony symbol to Kod Leonarda da Vinci. Dzieje się jednak w Waszyngtonie, przez co traci trochę na wartości turystyczno-krajoznawczej. Mamy jednak Wielką Tajemnicę, Tego Złego, Tajne Stowarzyszenie, Piękną Panią Naukowiec i Wielki Kryzys. I nie byłoby w tym nic złego, przecież popkultura karmi się powtarzalnością. Lepiej jednak przypomnieć sobie poprzednie książki Browna, całkiem solidne rzemiosło rozrywkowe. Zaginiony symbol jest przykładem kiepsko napisanej pop-literatury. I do tego śmierdzi na odległość product placementem.