Po lekturze nasyconej nad wyraz żywymi i soczystymi obrazami opowieści o Kyrianie z Tracji, który traci głowę dla całkiem współczesnej, choć (przynajmniej w opinii autorki) wcale nienudnej księgowej Amandy wydawało się, że nie może być już nic gorszego. Niestety, jak pokazuje przykład kolejnej powieści Sherrilyn Kenyon – papier potrafi znieść wszystko.Gorzej z ludzką percepcją.
Jednorazowy wybryk wydawniczy jeszcze może by jakoś przeszedł, ale po lekturze Objęć nocy jedyne co w mojej opinii jeszcze przechodzi to ludzkie pojęcie. I to mocno zdumione. Książka to gigantyczny ukłon w stronę starych, dobrych (dla kogo dobrych, dla tego dobrych) harlequinów z tą jednak różnicą, że stronice wprost kapią od seksu. Dodajmy – od seksu opisanego skrupulatnie, sekunda po sekundzie z fotograficzną precyzją, pełnego przymiotników w stopniu najwyższym i dość oklepanych przydawek. Nie ma miejsca na domysły czytelnika - wydaje się, że gdyby zamiast opisów dodać do książki płytę z filmami pokazowymi, tematem których byłyby ogniste sceny miłosne bohaterów, cała opowieść tylko by na tym zyskała. To znaczy czytałoby się to wszystko szybciej.
Moje rozwlekłe rozważania na temat seksu w powieści Kenyon mogłyby zostać uznane za co najmniej podejrzane, ale na swoją obronę mam fakt, że autorka jest tak rozochocona własnymi opisami, że chwilami zupełnie zapomina po co i o czym pisze. To znaczy pamięta jaki jest ogólny schemat, ale całe szczęście (dla autorki oczywiście) jest on tak ograny, że może skoncentrować się na tym, co ewidentnie stanowi dla niej clue dzieła literackiego. Sama realizacja schematu to z kolei prawdziwy popis absurdu. Tym razem zamiast greckiego Mrocznego Łowcy bohaterem jest ekstremalnie przystojny Celt. On również utracił wszystko, co kochał – przeklęty los sprawił, że cierpienia Talona stały się dla niego tak ogromnym brzemieniem, że jedynym wybawieniem stała się pomoc… Artemidy. Tak, tak – celtyckiego bohatera, który przypomina raczej chłopca pokolenia emo niż prawdziwego bohatera, jakim rzekomo był, ratuje grecka bogini. Ostatecznie starożytność to jedna epoka i przecież nie ma żadnego znaczenia odległość geograficzna,
przestrzeń kulturowa czy kompletnie różne uniwersa. Bogowie są wszędzie tacy sami, a w dodatku współcześnie i tak wszyscy ubierają się u Diora i wyglądają „nadludzko bosko”, więc co za różnica?
W dalszym ciągu historia jest tyleż prosta, co nieprawdopodobnie nudna i przewidywalna. Ocalający świat przed zagładą Mroczny Łowca Talon ratuje przed bandą zbirów ekscentryczną malarkę o wdzięcznym imieniu Sunshine, aby następnie zostać potrąconym przez uszykowaną na zbliżające się Mardi Gras ozdobną platformę i zbudzić się kompletnie nagim w mieszkaniu stukniętej artystki. Dziewczynie udało się już co prawda nie tylko zniszczyć połowę odzieży Talona i zgubić jego portfel, ale umiejętnie nadrabia wdziękami dość skutecznie przez około pierwsze sto stron. Jedyną różnicą w stosunku do pierwszej części jest fakt, że dla niej przygodny romans to nic wielkiego, a on czuje coś więcej… Acha, zupełnie przy okazji, ktoś tam gdzieś tam szykuje Armagedon, który ma się odbyć właśnie w Mardi Gras. Nie interesuje was to? Nie martwcie się – autorkę też to średnio interesuje…
Cóż mogę powiedzieć więcej? Dużo seksu wątpliwej jakości, marna historia w tle, a wszystko bardzo emo.
Tylko dla koneserów.