Mógłby to być fascynujący obraz mało znanej wyspy, gdyby nową książkę Małgorzaty Szejnert okroić o połowę i wysączyć z niej samą esencję.Autorka Domu żółwia, opowieści o Zanzibarze, w swej narracji przypomina opisywanych przez nią mieszkańców wyspy, nieznających poczucia czasu i przestrzeni. Powoli dorzuca do opowieści każdy fakt, legendę czy osobę spotkaną po drodze, tak jakby ostateczny efekt nie miał znaczenia, jakby podsumowanie miało nie nastąpić.
Podobnie zachowują się mieszkańcy zanzibarskiej wioski rybackiej Nungwi.Dla nas jest to raczej niemożliwe do pojęcia, ale ci ludzie zdają się żyć w wiecznej teraźniejszości, nie odróżniając kierunków, nie potrafiąc położyć czegoś prosto, odtworzyć porządku przedmiotów ustawionych w rzędzie przez kogoś innego. Bo i po co? Każdy dzień wygląda podobnie, ta sama bieda, ten sam brak ukierunkowania. Podobna atmosfera panuje w Domu żółwia. Ta opowieść jest za bardzo pokawałkowana, zbyt szczegółowa, podczas czytania najczęściej nie ma się poczucia obcowania z interesującą całością, trudno się w nią wgryźć i się nią zaciekawić.
A jednak Dom żółwianiezauważalnie pozostawia pewien osad. Pozostawia obraz Popobawy, nietoperzopodobnej zjawy, która obezwładnia, dusi, gwałci i pozostawia ofiarę w poczuciu głębokiego upokorzenia i upodlenia. Zjawa ta znana jest na Zanzibarze od zaledwie trzydziestu, czterdziestu lat, legendy o niej pojawiły się wtedy, gdy zelżał na wyspie uścisk krwawej rewolucji przeciw sułtanatowi i socjalizmu, a przedtem niewolnictwa. Tak jakby cierpienie i strach dziesiątek lat, przedtem niemogące dojść do głosu, dopiero teraz zyskały kształt – kształt Popobawy właśnie. Zanzibarski socjalizm obfituje w zaskakujące dobrze znane Polakom sceny: centralne zarządzanie, brak potrzebnych na co dzień artykułów, narastanie powszechnej nieufności, niszczenie lokalnej tradycji rodzinnej i zastąpienie starych domów szkaradnym osiedlem, nawet po latach sprawiającym wrażenie martwego i przez Zanzibarczyków nazywanym „Berlinem”. Z kolei powszechne tu jeszcze w końcu dziewiętnastego wieku niewolnictwo długo jest głównym
tematem książki Szejnert, oświetlane ze wszystkich stron. Niektórzy mieszkańcy, jak córka sułtana księżniczka Salme, uważają, że czarnej rasy nie da się nakłonić do pracy inaczej jak przymusem. Biali przybysze, jak szkocki lekarz i misjonarz David Livingstone, uważają niewolnictwo za hańbę i wołają poruszeni sceną rozdzielenia czarnej matki od jej dziecka: widziałem to cierpienie, to ludzie tacy sami jak my! Swój kamyczek dorzuca też Henryk Sienkiewicz , który przybył do Zanzibaru w 1891 roku (to wielokulturowe miejsce do dziś przyciąga ekscentryków i poszukiwaczy przygód z całego świata, jak mistrz dżudo Tsuyoshi Shimaoke czy Szwedka Lina Nordlund, opiekująca się miejscową rafą koralową). Kilku czarnych z kolei wyrusza pod wodzą biskupa na poszukiwanie swojej ziemi ojczystej, miejsca, z którego kiedyś porwali ich handlarze niewolników. Nici łączące tych ludzi z przeszłością są jednak bardzo cienkie i urywają się jedna po drugiej,
pozostawiając im jedynie poczucie pustki i nieodwracalnej utraty. Trochę podobnie jest z całym Zanzibarem – pokrywające go warstwy czasu i różnych układów społeczno-politycznych (od sułtanatu przez kolonializm brytyjski i socjalizm aż do teraźniejszości) butwieją i śniedzieją, a wspomniany już wspólny wszystkim Zanzibarczykom brak poczucia czasu i chronologii często uniemożliwiają autorce dotarcie do faktów i miejsc zamazanych celowo lub przez zaniedbanie. Na próżno byłoby tu szukać na przykład śladów Freddiego Mercury’ego, który opuścił wyspę w wieku dziewięciu lat. Zarówno on nie czuł się związany z Zanzibarem, jak i władze Zanzibaru nie życzą sobie popularyzowania wyspy jako miejsca, skąd pochodził wyuzdany homoseksualista stanowiący obrazę islamu.
To zaskakujące, jak na takim niewielkim wycinku ziemi zgromadziło się tyle różnych aspektów historii i teraźniejszości, zwykle występujących oddzielnie w różnych regionach. Zanzibar jest w ciągu półtora wieku państwem arabskim pod rządami sułtanatu, kolonią brytyjską, ośrodkiem niewolnictwa i ruchów wyzwoleńczych i krajem gorliwego socjalizmu, gdzie mechanizmy przemian polityczno-społecznej są uderzająco podobne do tych z czasów Polski Ludowej. Obecnie zaś świadkiem i ofiarą problemu znanego z głośnej książki Jennie Dielemans o katastrofalnym wpływie turystyki – zanzibarskie wybrzeża wykupywane są przez zagraniczne firmy pod budowę hoteli, których funkcjonowanie niszczy środowisko i odbiera mieszkańcom plażę, nie dając nic w zamian, bo obsługa rekrutowana jest z innych miejsc, a turyści i ich pieniądze nie opuszczają bezpiecznego obszaru all inclusive. Można powiedzieć, że Zanzibar jest sejsmografem czy papierkiem lakmusowym
wyłapującym najbardziej jaskrawe zjawiska danego okresu.
Tylko szkoda, że, aby dotrzeć do sedna opisywanego przez Szejnert Zanzibaru, trzeba po drodze przebrnąć przez często nieciekawe i niemające większego wpływu na narrację fakty i biografie. Wydaje mi się, że Małgorzata Szejnert chciała zamieścić w swej książce wszystko, co udało jej się na temat Zanzibaru znaleźć. Jeśli tak było, to jest to zrozumiałe, zważywszy na opisywane przez nią trudności w zdobyciu informacji, które zniknęły w odmętach niepamięci czy dotarciu do miejsc nieobecnych na żadnej mapie. Prawdopodobnie każda znaleziona informacja jest w tych okolicznościach na wagę złota. Ale zdarzają się w tej książce momenty tak intensywne, w kilkunastu zdaniach koncentrujące istotę tego miejsca, że kilkadziesiąt poprzednich stron wydaje się przy tym fragmencie zwyczajnie blade i niepotrzebne.