''W psychiatryku potrafią człowieka nafaszerować energią'' – wywiad z Grażyną Jagielską
O szukaniu własnej tożsamości, leczeniu depresji i podróżowaniu, tym prawdziwym i tym palcem po mapie, o byciu „żoną swojego męża” i szukaniu odpowiedzi na to, kim się jest, a wreszcie o szczęściu – z Grażyną Jagielską, autorką książki „Ona wraca na dobre” rozmawia Marta Brzezińska-Waleszczyk.
O szukaniu w*łasnej tożsamości, leczeniu depresji i podróżowaniu, tym prawdziwym i tym palcem po mapie, o byciu „żoną swojego męża” i szukaniu odpowiedzi na to, kim się jest, a wreszcie o szczęściu – z Grażyną Jagielską, autorką książki „Ona wraca na dobre” rozmawia Marta Brzezińska-Waleszczyk.*
Grażyna Jagielska, przez wiele lat przedstawiała się jako matka, żona, tłumaczka. Wbrew sobie. Jej życie zostało podporządkowane wyjazdom męża - korespondenta wojennego - Wojciecha Jagielskiego . Życie w nieustannym lęku o najbliższą osobę, strachu, że stanie się jej coś złego, a jednocześnie - w oderwaniu od własnych pragnień i realizacji marzeń, doprowadziło kobietę do depresji i podjęcia terapii w szpitalu psychiatrycznym. Temu problemowi Jagielska poświęciła dwie poprzednie książki - "Miłość z kamienia" i "Anioły jedzą trzy razy dziennie".
Teraz, po zakończonej terapii, Jagielska wychodzi ze szpitala psychiatrycznego i samotnie rusza w wymarzoną od dzieciństwa podróż w głąb amazońskiej dżungli, w górę rzeki Rio Negro. Ta podróż to jedyna szansa, by znaleźć odpowiedź na pytanie, kim jest, i przypomnieć sobie, co sprawia, że czuje się szczęśliwa.
Marta Brzezi*ńska-Waleszczyk: * „Ona wraca na dobre” to trzecia ksi*ążka, w której podejmuje Pani problem traumy związanej z wyjazdami męża, korespondenta wojennego. Można powiedzieć, że jest to już, jak sugeruje zresztą tytuł, zamknięty rozdział Pani życia?*
* Gra* żyna Jagielska : W „Ona wraca” staram się nie poruszać już kwestii traumy „wojennej”, a o mężu wspominam, zdaje się – w jednym rozdziale. Te sprawy są już faktycznie zamknięte, większy nacisk kładę na Ewę – główną bohaterkę. Ja jestem jedynie tłem dla tego, co ona ma do powiedzenia, czy do pokazania – jak wygląda życie i co się z nim da zrobić po wyjściu z choroby psychicznej.
W poprzednich ksi*ążkach poruszała Pani bardzo osobiste kwestie – samotność, cierpienie, smutek, depresja, a w końcu – leczenie w szpitalu psychiatrycznym. W „Ona wraca na dobre” czytamy nie tyle o Pani doświadczeniach, co Ewie i Alice. Już nie chce Pani pisać o sobie?*
No właśnie, bardzo nie chcę. Cierpiałam z tego powodu przy pierwszych dwóch książkach i próbowałam się wymigać w trzeciej. Ten główny temat książki, czyli poszukiwanie, a może tylko definiowanie szczęścia, przerzuciłam na kogoś innego, o wiele bardziej kompetentnego, silniejszego i bardziej zdeterminowanego – na Ewę. To ona ma prawdziwą siłę i wolę życia i szczęścia. Walczy i zwycięża. Zafascynowała mnie.
(img|629834|center)
Na ile historie Ewy i Alice s*ą prawdziwe? Czy w ich kreację wkłada Pani jakąś cząstkę własnych przeżyć?*
Historia Ewy jest dla mnie czymś w rodzaju zabezpieczenia na przyszłość, ubezpieczenia na życie. Wracam do niej ilekroć przychodzi mi do głowy myśl o rezygnacji, pójściu na łatwiznę, albo chęć, żeby samą siebie oszukać, powiedzieć: „Oj, trochę sobie odpuszczę, już jest dobrze. Poleżę sobie na kanapie, dzień, albo dwa tygodnie, nic mi się od tego nie stanie”. Historia Ewy podnosi mnie z tej kanapy, ma taką siłę, ponieważ jest prawdziwa, chociaż nie wszystko opisałam. Niektóre fragmenty jej życia są zbyt drastyczne, charakterystyczne, a ja nie chciałam, żeby została rozpoznana, żeby cokolwiek wytrąciło ją z toru, po którym zmierza. Ciągle boję się, że wystarczy dmuchnąć, by jej przeszkodzić, i jest to obawa w gruncie rzeczy płonna – nic jej nie zatrzyma, zyskała w psychiatryku niezwykłą siłę.
Czemu s*łuży konfrontacja własnych doświadczeń z historią Ewy i Alice? To wyłącznie zabieg stylistyczny, element terapii czy może jeszcze coś innego?*
Terapia polega przecież na konfrontacji i czerpaniu z doświadczeń innych ludzi, porównywaniu ich z własnymi doświadczeniami. Zgodnie z zasadą, że na cudzym widać lepiej. Świetnie rozpoznawałam błędy w życiu Ewy, a ponieważ łączy nas duże podobieństwo, siłą rzeczy musiałam w końcu – poprzez nią – rozpoznać i uznać własne. Zabieg stylistyczny? Oczywiście: dwie kobiety wychodzą z psychiatryka z taką samą diagnozą i takim samym zadaniem na przyszłość – zmienić swoje życie. Robią to na dwa różne sposoby. Można poobserwować, jak im idzie.
Co da*ła Pani podróż „w górę rzeki”? Znalazła Pani odpowiedź na pytanie o to, czy jest Pani podróżniczką, na pytanie o własną tożsamość?*
Podróż dała mi bardzo wiele, już choćby przez to, że ją odbyłam. Może to i niewiele, ale dla osoby ze stanem lękowym to naprawdę wyczyn. Miała być początkiem wielkiej zmiany, ale to Ewa naprawdę zmienia swoje życie; ja muszę się zadowolić tym, że udało mi się dojechać nad Amazonkę i nie popłakać się po drodze. Już w psychiatryku zmuszono mnie do ustalenia tożsamości, czyli udzielenia prawidłowej odpowiedzi na bardzo proste pytanie „kim jesteś”. Ta podróż pokazała, że faktycznie, odpowiedź jest prawidłowa, jestem podróżnikiem, tylko że strasznie się tego podróżowania boję i kompletnie mnie ono przerasta. Niemniej, cieszę się, że teraz na pytanie „kim jesteś”, potrafię powiedzieć coś innego niż „Jestem żoną, matką i tłumaczem literatury”.
„Nie jed*ź − powiedział Wojtek, kiedy odprowadzał mnie na samolot do Manaus.−* Wró*ć ze mną do domu. Wszystko rozpracujemy. Będziesz, kim zechcesz”. Nie kusiło Pani, żeby jednak zostać? W końcu mąż zrezygnował z wyjazdów w roli korespondenta wojennego. Bez podróży nie udałoby się układanie siebie na nowo?*
Chyba niczego tak w życiu nie pragnęłam, jak zostać. Odwoływałam rezerwację na statek trzy razy. Wiedziałam, że to mnie przerasta. Ktoś, kto boi się wejść do supermarketu, zaparkować na obcym parkingu i iść na wywiadówkę do szkoły nie powinien chyba wyruszać w samotną podróż w jedno z najtrudniejszych turystycznie miejsc na świecie. Ale w psychiatryku potrafią człowieka nafaszerować energią, a może mocą działania, której normalnie nie posiada. Ma się taką absolutną jasność widzenia. Dobrze wiedziałam, co muszę zrobić i w jaki sposób, żeby nie spędzić reszty życia w szpitalu. Było tam fajnie, ale nie aż tak. To był imperatyw. Albo pakujesz manatki i jedziesz nad Amazonkę, bo zawsze tego chciałaś, albo do zobaczenia w psychiatryku.
W jednym z wywiadów przyzna*ła Pani, że pobyt w psychiatryku daje niesamowitą energię. W innym wyrażała radość na myśl o powrocie w to miejsce. To dość zaskakujące. Mnie wydawało się, że szpital psychiatryczny nie jest miejscem, do którego chce się wracać. Tam jest jakoś łatwiej niż w realnym życiu?*
Pewnie że łatwiej, i trudniej zarazem. Łatwiej, bo człowiek zostaje wyjęty ze świata, w którym sobie nie radził i odgrodzony od swoich problemów drzwiami z fotokomórką. Tych drzwi cały czas ktoś pilnuje. Fajne uczucie, całkowitej niedostępności. Na dodatek znajduje się pod opieką ludzi, którzy zostali przeszkoleni do walki z jego problemami. I co najważniejsze – znajduje się w swoim „naturalnym” środowisku, ludzi, którzy też ześwirowali. Nie musi się tłumaczyć ze swoich problemów, nikogo one nie dziwią, jest wśród swoich.
A trudniej, bo trzeba bardzo dużo i ciężko pracować nad sobą.
Nie boi si*ę Pani pisania o tak intymnej sprawie, jak leczenie w szpitalu psychiatrycznym czy o relacjach z mężem? Wojciech Jagielski nigdy nie miał Pani za złe, że już w trzeciej książce odwołuje się Pani do traumy związanej z jego wyjazdami? Nie czuł się winny Pani depresji?*
O to trzeba by zapytać Wojtka. Ale kiedyś powiedział, że skoro przez tyle lat szczegółowo i ze spokojem przedstawialiśmy w materiałach dziennikarskich cierpienia innych ludzi, to uczciwość nakazuje, żebyśmy z takim samym spokojem i bezstronnością potrafili opisać nasze własne.
Ilekro*ć sięgałam po Pani książki, denerwowała mnie myśl, że Pani – tłumaczka, kobieta znająca języki, z żyłką podróżniczki, dała się tak upupić, że pasja i zawód Pani męża nie tylko Panią w jakimś sensie stłamsiły, ale też wpędziły w chorobę. I nie chodzi tu o jakieś feministyczne buntowanie się na bycie „żoną przy mężu”, ale raczej o granice rezygnacji z siebie i poświęcenia dla drugiej osoby. Tego wymaga miłość?*
Teraz, oczywiście, widzę to inaczej, niż kiedyś i tak, jak Pani dziwię się biegowi zdarzeń. Są bardzo denerwujące. Dowodzą jedynie tego, że nie zawsze podejmuje się właściwe decyzje i dokonuje dobrych wyborów. Moją sytuację pogarsza fakt, że nigdy nie odnosiłam wrażenia, że cokolwiek poświęcam, po prostu coś poszło nie tak. A więc – ku przestrodze! A co do miłości… Miłość powinna być stanem równowagi poświęceń obu stron, prawda?
Czy potrafi ju*ż Pani odpowiedzieć na kluczowe w ostatniej książce pytanie – „kiedy była Pani ostatni raz szczęśliwa”?*
Mogę i nadal wspomnienie tamtej chwili sprawia mi radość. Ostatni raz byłam szczęśliwa patrząc na Amazonkę przez okno samolotu schodzącego do lądowania. Stukałam w szybę, podskakiwałam w fotelu i pokazywałam ten widok obcym ludziom.
Przesz*ła Pani przez leczenie psychiatryczne, odbyła terapeutyczną podróż, napisała trzy książki... W tym czasie mąż przestał jeździć na wojny. Czy to JUŻ? Czy już nastąpiła zmiana w Pani życiu, zmiana, której Pani szukała? Czy to już happy end, czy jednak nadal musi Pani walczyć o siebie? Planuje Pani kolejne podróże?*
Z brakiem tożsamości jest trochę tak, jak z uzależnieniem – trzeba się cały czas pilnować, żeby nie wróciło i z góry zakładać własną słabość. Dziwne, że poczucie tożsamości nie wszystkim jest dane raz na zawsze, prawda? Raz na zawsze mają je tylko naprawdę zdrowi ludzie. Planuję rozmaite podróże, bliższe i dalsze, zimą zwykle te bardziej ku słońcu. Na razie, palcem po mapie.
Rozm. Marta Brzezi*ńska-Waleszczyk*