Po * Prawach i powinnościach, literackim debiucie Kariny Pjankovej, na kolejną książkę młodej rosyjskiej autorki czekałam z ciekawością. Cięty język, wiarygodni bohaterowie, skrzący się dowcipem styl - spodziewałam się czegoś właśnie takiego. *Z miłości do prawdy to trochę inny rodzaj prozy – chciałoby się rzec: dojrzałej, poważniejszej, bardziej serio. Ale zamiar to jedno, a realizacja drugie i w tym wypadku właściwie mam mieszane odczucia.
Z miłości do prawdy to opowieść o Rinnelis Tyen: bezwzględnej, bezkompromisowej śledczej, którą poznajemy podczas pracy nad rozwikłaniem sprawy morderstwa pewnej pięknej arystokratki. Dodajmy: rytualnego morderstwa. Dzięki szczególnemu upodobaniu do docierania do istoty rzeczy i mówienia prawdy, Rinnelis co jakiś czas niemal na własne życzenie pakuje się w kłopoty – tak też jest i tym razem. Początkowo nic nie wskazuje na to, by śledztwo miało przebiegać w sposób niestandardowy, oprócz tego, że przesłuchiwany przedstawiciel rasy kahe jest wyjątkowo milczący… Na każdego znajdzie się jednak haczyk i Rinnelis rychło taki haczyk znajduje, choć raczej należałoby powiedzieć, że ów sam do niej przychodzi. Śledztwo zaczyna nabierać rumieńców, gdy krok w krok za piękną żmiją – bo tak nazywają Rinnelis wszyscy w stołecznej Illenie – zaczynają chodzić płatni zabójcy, tajni agenci i co gorsza – przemieńcy. Wtedy nawet okazjonalne wypady do domu rodzinnego nie gwarantują spokoju sumienia pani śledczej…
Druga książka Pjankowej jest… całkiem niezła. Albo po prostu: poprawna. Powodów, dla których książka średnio mnie przekonuje jest co najmniej kilka, a pierwszym z nich jest kreacja głównej bohaterki. Rinnelis Tyen to wzór, ideał, może i nieco szorstka „dziewczyna z mieczem” (tu miecz zastąpił kodeks prawa, ale właściwie nie ma to żadnego znaczenia), która gdzieś tam, w głębi duszy posiada swoje przeczyste jak lilija, niewinne „ja”. Przepraszam, nie kupuję tego. Bohaterek, które są chodzącymi ideałami, mimo paru (ale za to jakże uroczych!) wad, jest na pęczki i choć Rinnelis Tyen mogła się potencjalnie wyróżnić na ich tle, to niestety tego nie czyni. W dodatku podstawowa sprawa, która mnie u autorki niemile zaskoczyła: przez blisko 70 stron autorka przekonuje, że główna bohaterka to żmija. Ja wierzę. Ja nawet od pierwszego zdania wierzę, ponieważ zawieszam niewiarę i zwyczajnie ufam narratorowi. Niestety, Pjankova zakłada, że można jej nie uwierzyć i przez wiele, bardzo wiele (a chciałoby się powiedzieć:
zbyt wiele) stron tłumaczy, że Rinnelis to naprawdę żmija. Naprawdę. Ale gdybyście nie chcieli uwierzyć – to naprawdę żmija! I kiedy już czytelnik wierzy (bo musi!), nagle okazuje się, że przecież nawet i ona ma ludzką, pełną ciepła twarz.
Kolejna kwestia to świat przedstawiony. I tu autorka też się nie wysiliła: mamy kilka (dwie-trzy) nowych ras, zbudowanych na bazie już istniejących i niewyróżniającą się niczym przestrzeń, w której dominuje użycie magii jako podstawowego środka fantastycznego. Nie byłoby w tym wszystkim nic złego, gdyby sama historia była dobra. A ta jest dość sztampowa, choć pojawiają się jaśniejsze punkty. Całe szczęście Pjankowa całkiem sprawnie prowadzi fabułę, mimo że na jej niekorzyść przemawiają dość spore dłużyzny (ciekawym zabiegiem było wprowadzenie narracji „wielogłosowej”, prowadzonej z wielu punktów widzenia – minusem tego rozwiązania jest jednak w tym wypadku fakt, że zanim akcja łaskawie się potoczy, trzeba każdemu bohaterowi pozwolić wtrącić jego trzy grosze). Cieszy za to zakończenie – bo zaskakuje. Może nie jakoś drastycznie, ale zawsze, a to już coś. No i zdecydowanie na plus działa dyskretny tym razem (w porównaniu do * Praw i powinności* pojawiający się rzadko) humor. Całość miła i przyjemna, choć niezaskakująca. Oczywiście, to w końcu „tylko” literatura służąca rozrywce – ale nawet i w ramach tejże literatury dobrze byłoby przeczytać coś, co nie jest wyłącznie „miłe”.