Czy ma sens powracanie myślą w epokę, dostatecznie już wyszydzoną i potępioną zarówno przez historyków i publicystów, jak przez większość tzw. szarych obywateli? Autor zamieszczonych w tym zbiorze opowiadań wyszedł najwyraźniej z założenia, że tak, a ja mu się specjalnie nie dziwię, bo za wyjątkiem tych, których dzieciństwo przypadło na lata wyjątkowo trudne i dramatyczne z punktu widzenia historii - okresy wszelkich wojen, rewolucji, klęsk głodowych - i tych, których w relatywnie dobrych czasach los doświadczył jakimś wyjątkowo ciężkim do zniesienia nieszczęściem, mało jest ludzi, którzy by o pierwszych dwóch dekadach swego życia nie chcieli w ogóle wspominać.
Jakoś tak się dzieje, że dziecko i człowiek bardzo młody patrzy na otaczającą rzeczywistość przez zupełnie inny filtr, niż ktoś, kto posiada już pewien bagaż doświadczeń, orientuje się w funkcjonowaniu mechanizmów władzy i w przyczynach określonych zjawisk społecznych etc. Nie znaczy to, że w ogóle nie zauważa pewnych rzeczy - trudno wszak nie zauważyć gigantycznych transparentów porozciąganych w poprzek ulic albo tasiemcowych kolejek ciągnących się przed prawie każdym sklepem - ale jego percepcja tych elementów i ich miejsce w hierarchii ważności spostrzeżeń mogą być zgoła inne, niż gdyby miał lat 30 czy 70. Na jakość i rozległość jego postrzegania wpływają także i inne zmienne - uwarunkowania rodzinne, środowiskowe, wreszcie miejsca, w których dokonuje obserwacji i doświadcza przeżyć. A czy nie ciekawi nas zobaczenie tego samego odcinka czasu minionego oczyma innego człowieka? Mnie jak najbardziej, dlatego zawsze z zainteresowaniem sięgam po relacje z epoki „późnego Gomułki, wczesnego Gierka”,
niezależnie od tego, czy są spisane „jak leci”, czy wygładzone i zbeletryzowane, czy mają zabarwienie krytyczne, ironiczne, sentymentalne, czy każdego po trochu.
W opowieściach Dziurawca zwróciłam uwagę przede wszystkim na te realia, które pamiętam i ja sama. Wafelki prince polo i „wino jabłkowe wzbogacone wykwintnym aromatem kwasu siarkawego”. To, że choć generalnie „rosyjski był najbardziej znienawidzonym z przedmiotów”- „nie było prywatki czy bieszczadzkiego ogniska bez pieśni Wysockiego, Galicza, Okudżawy”(z tą różnicą, że u nas tylko Wysocki i Okudżawa”). I to, że „był w mojej ojczyźnie taki czas, gdy tygodniki literackie miały nakłady większe, niż teraz tabloidy”, a „Literatura na Świecie” czy „Tygodnik Powszechny” pojawiały się w domach ludzi, których trudno było nazwać „jakimiś szalonymi intelektualistami”, nie mówiąc już o „Polityce” i „Brydżu”. I jeszcze to, że „czasopisma były tylko przystawką. Daniem głównym były książki” - „po raz kolejny Trylogia (…). Później Camus, Mrożek, Winnetou", potem "Marquez (…), Fuentes, Llosa, Donoso, za nimi zgraja następnych”. I uderzający kontrast języka, który tak zachwycał w pochłanianej tonami poezji i prozie, z
tym, którym raczyły nas środki masowego przekazu i przedstawiciele instytucji publicznego użytku - z tymi wszystkimi „Kto za tym stoi? Czemu to służy? (…) Na czyj młyn jest to woda?”, i „niemiecki rewanżyzm szczerzy imperialistyczne kły, inteligenci i inni syjoniści knują przeciw władzy ludowej”, i „przejściowe trudności na odcinku papieru toaletowego” albo „na odcinku ciągłości zaopatrzenia w sznurek”, i „piwo tylko do konsumpcji”… I to, jak „Glazura rzucono na budownictwo, Kłonicę na rolnictwo, Fiszbacha na Pomorze”, a „za odnowę moralną ludowego wojska zabrali się generałowie Kufel, Oliwa, Baryła i Żyto”…
Ale na przykład przywołane w pierwszych tekstach przeżycia wcześniejszych pokoleń rodziny autora, to całkiem inny kawałek historii Polski, niż ten, który poznałam z opowieści swoich starszych krewnych, a już obrazki z życia warszawskich nastolatków, wybierających się autostopem podrywać małomiasteczkowe panny, uprawiających do upadłego sporty walki (z boksem na czele) albo drażniących milicję obywatelską hippisowskimi strojami i zachowaniami - to dla mnie, urodzonej ledwie parę lat później, lecz wychowanej na prowincji, taka sama egzotyka, jak, powiedzmy, reportaże zza berlińskiego muru. A egzotykę chłonie się zawsze z przyjemnością, zwłaszcza gdy opisana barwnie i soczyście.
To autor potrafi, bez dwóch zdań, choć jak na mój gust teksty wcale by nie straciły, gdyby - z narracji zwłaszcza, bo dialogi to co innego, nie muszą toczyć się w języku ociosanym i ogładzonym, jeśli ma być zachowany autentyzm - wyciął trochę mniej eleganckich, żargonowych lub zgoła wulgarnych słówek i zwrotów („jest (…) dość nisko skanalizowaną brunetką”; „biegaliśmy z fiutami po prośbie”; „p…..lnął tymi łbami o siebie(…)”). I chyba bardziej odpowiadałoby mi, gdyby zachował we wszystkich tekstach konwencję wspomnieniową, bo te trzy mające charakter typowych opowiadań („Likwidacja”, „Słowa” i „Brat mojego ojca”, w którym powtarzają się w formie zbeletryzowanej informacje zawarte wcześniej w dwóch innych fragmentach), choć pod względem literackim nie można im niczego zarzucić, wprowadzają swego rodzaju poczucie dysharmonii.
Nawet jednak z tymi zastrzeżeniami uważam lekturę za wartą uwagi - bo wszystko, co w niej powiedziane i pokazane, to także część prawdy o nas samych; „nas”, czyli tych, którym „żyć przyszło w kraju nad Wisłą” - w tamtym czy którymkolwiek momencie…