Czechów kocham odkąd pierwszy raz usłyszałam, że po czesku „Mam pomysł!” to „Mam napad!”. I odkąd po raz pierwszy zobaczyłam zdjęcia robione przez Jana Saudka (nawiasem mówiąc fotografia jego autorstwa ozdabia okładkę zbiorku). No i od mojej pierwszej lektury * Postrzyżyn* Bohumila Hrabala (później w Pradze zobaczyłam butelkę piwa, z etykiety której uśmiechał się do mnie sam mistrz i oniemiałam z zachwytu).
W antologii Opowiadacze. Nie tylko Hrabal samego Bohumila też nie zabrakło. W notkach o autorach, umieszczonych na końcu książki, czytamy o nim jako o „gigancie literatury czeskiej XX wieku”. Jednak, paradoksalnie, to nie jego opowiadanie zrobiło na mnie największe wrażenie. Zbiór liczy sobie 9 opowiadań, które wyszperali dla nas Andrzej S. Jagodziński i Jan Stachowski – tłumacze. Od razu zastrzegli, że nie roszczą sobie żadnych praw do układania literatury chronologicznie, do zaglądania w przyczyny i skutki, analizowania i klasyfikowania. Obrali sobie za cel pokazanie kilku świetnych opowiadań, ale takich, które oprócz, niewątpliwie najważniejszego waloru, jakim jest atrakcyjność czytelnicza, spełniały ważny warunek – nie były dotąd publikowane. Z żalem odrzucili więc kilku swoich faworytów czeskiej prozy i postanowili dać światu to, czego do tej pory nie widział. Kawał czeskiej prozy wyrwany z piwnic, z szaf wydawców, ewentualnie z drugiego, wąsko kolportowanego obiegu. Co ważne i co mnie ujęło –
to nie są NAJLEPSI autorzy prozy czeskiej, a autorzy NAJLEPSZEJ prozy czeskiej. To znacząca zmiana punktu widzenia. Nie wystarczy nazwisko, nie wystarczy duma, sława i ogólna popularność w ulubionej knajpie, nie wystarczy być, trzeba jeszcze pokazać. Trzeba kawałka żywego, pulsującego tekstu.
W samym tytule już zawarta jest odezwa – jawna, choć zawoalowana. Brzmi ona – nie traktujcie literatury czeskiej, jak zbitki Hrabala i ewentualnie Kafki . To nie są jedyni czescy pisarze*. Trzeba otworzyć czeskie drzwi, zapuścić się do tego świata, między strony ich książek, w ich problemy, w ich świat. Oni zapraszają – zerwijcie hrabalową maskę, zajrzyjcie nam pod spódnicę, przekonajcie się, ze mamy wiele dróg, którymi można iść.
Na wschód jest na przykład opowiadanie o jednym z niedzielnych, słonecznych popołudni w obozie – są baraki, są więźniowie, są marzenia o wolności i oficerowie z psami pilnujący więźniów. I jest wielkie marzenie, że to wszystko kiedyś pierdyknie. Na zachód mamy piękne opowiadanie „Mamusia śpiewa drugim głosem” - o taksówkarzu, który pewnego dnia zamiast własnego odbicia w lustrze, zauważa tam siebie sprzed kilkudziesięciu lat i zaprasza, by chłopiec wszedł w jego świat i wyruszył nim na nocną przejażdżkę taksówką.* A potem się wstydzi, że nie ma już jego domu.*Południe to „Niema barykada” - o oporze, jaki zwyczajni tatusiowie chcieli postawić wobec radzieckich czołgów, jak ubrali się w koszulki, w których na co dzień wygrywali mecze w międzyosiedlowych rozgrywkach i wzięli własne rowery, żeby ustawić z nich barykadę, żeby się nie dać. A na północy „Opowiadanie malarskie”, które we mnie wywołało najwięcej emocji. Bohater idzie na spacer i po drodze widzi martwą gołębicę, a to skłania go do przemyśleń na
temat sztuki, jej celowości, jej sensowności i wtórności. Ze strachem pisze „Nie ma już nowych wątków, wiem, i to mnie przygnębia. Żyją jeszcze ciekawi ludzie, to oczywiste, jednak boję się, że jest ich coraz mniej, podobnie jak ubywa rzemieślników, rolników, kupców i obieżyświatów, którzy jeszcze niedawno podróżowali pieszo lub konno.”
Nie wszystkie z tych opowiadań do mnie mówią. Nie wszystkie są dla mnie jasne. Nie każde od razu po napisach końcowych odsłania mi w głowie wielką płachtę z napisem „A więc to tak!”. Niektórych nie czuję. Ale czuję, gdy jeden z bohaterów głosem zbolałym skarży się: „Nasza solidarność jest w szoku, tak samo jak zakwestionowana została nasza historia, nasze tradycje, nasz Bóg. A wątki rozsypują się niczym zmurszałe ściany: ocaleją co najwyżej knajpiane opowiastki.”
Te teksty żyją, choć żyją niejako w przeszłości, są osadzone za górami, za lasami ludzkiej pamięci, sięgają daleko wstecz. Właściwie każdy z nich traktuje o traumie wojny, bądź, jeszcze mocniej, o traumie późniejszego systemu komunistycznego, wciskana im do gardeł przez Związek Radziecki.
Czesi kojarzą się zawsze z narodem wesołym, rubasznym, pozbawionym złych doświadczeń, biorących życie nie całkiem serio. Całego ciężkiego, psychologicznego bagażu nie pokazują na co dzień przy kuflu z piwem. A tu, gdzieś pod spodem, bije źródełko niespełnionych marzeń, żal do świata, balony, które nigdy nie wzlecą w powietrze, śluby, które nikogo nie połączą i wszystko, to, co jest zabronione. „Wszystko na świecie jest już przymocowane, przywiązane, zamknięte; nawet podróże są zakazane, plucie na podłogę też, palenie, rozmowy polityczne w knajpach, wychylanie się z okien, zbliżanie i oddalanie się, zmiana miejsca pracy również, pisanie i myślenie inaczej, palenie ognia i zanieczyszczanie miejsc publicznych...” A przecież „(...)co z moim życiem? Przecież mnie już więcej razy tutaj nie będzie. Ja chcę żyć, przeżyć swoje życie, choćby w ramach nakazów i zakazów. Do tego życia nikt oprócz mnie nie ma prawa.”.
Nie wiedziałam, że Czesi są tak bardzo zranieni. Że siedzi w nich osadem wojna i to, co po wojnie. Że Hrabal ze strachem pisze opowiadanie o latach 50-tych, a potem ukrywa je gdzieś i znajduje po dwudziestu latach. Że ciągle gdzieś w nich jest strach i pamięć przemocy, jakiej doznali. Że są w tym tak bardzo polscy!
A nie wiedziałam, bo sam Hrabal mówi, że to powiadanie, to jakby nie on napisał. Bo potem postanowił przybrać maskę. Polacy swoje męczeństwo hołubią, pielęgnują, podlewają i stawiają na widoku, jak kwiaty rozkwitłe. Ktoś uderzył – siniaka pokażą całemu światu. A Czesi przypudrują i idą na piwo.
Tu, w tym zbiorze, jest zupełnie inny Czech – Czech przestraszony, Czech co ma w oczach prócz źrenic trochę krwi kapiącej i Czech zrezygnowany – Czech nie walczący, bo nie widzi już sensu, umęczony swoją historycznością, której końca nie dostrzega. Ale też Czech, który potrafi być nostalgiczny i sięgnąć pamięcią do swojego dzieciństwa, gdy podglądał z dachu Żydówki, męczone przez Niemców, ale Żydówki nagie, więc piękne. „I doszedłem do wniosku, że już nigdy nie zdołam uwolnić się od miejsca, gdzie mój ojciec nadal będzie wojował z posągami i kultami. Od miasta, do którego mogę wracać jedynie we wspomnieniach, gdyż istnieje ono wyłącznie tam, bo osadzonych mocno w głowie wspomnień nie zrówna z ziemią żaden ciężki buldożer”.
I dlatego odrzucam ten wybór, nie potrafię go przyjąć, kłóci się z moim po-po-po-wojennym widzeniem Czecha. Kłóci się z absurdalnym humorem, z pianką na dwa palce, ze sprośnymi przyśpiewkami. Wolę, żeby Czech pozostał tam, gdzie pasuje najlepiej – chętnie pójdę z nim na kufel Staropramena, a pamięcią sięgnę najwyżej do lat 90-tych. Wolę, bo jeśli Czech przestanie się uśmiechać – skąd ja wezmę nadzieję?
*czeskim nazywam Kafkę ze względu na urodzenie i na koneksje z Pragą
Ocena: 7/10