Pomysł był prosty: wysłać Amerykankę do Włoch do Umbrii, aby nauczyła się gotować. Aby uściślić – to Amerykanka sama wymyśliła, że chce się nauczyć gotować we Włoszech. Ale jakby tego było mało – to także ona sama wymyśliła, że chce poznać przepisy na tradycyjne dania kuchni włoskiej, a jak powszechnie wiadomo – najwięcej o gotowaniu wiedzą babcie i mamy. Zatem autorka mieszka przez kilka miesięcy w Umbrii i intensywnie uczy się języka, bo od jego znajomości zależy, czy Włosi zechcą zdradzać tajemnice potraw, przekazywanych z pokolenia na pokolenie i zazdrośnie ukrywanych nawet przed sąsiadami. I tak powstaje książka kucharska „dla żółtodziobów” z przepisami rozpisanymi krok po kroku w wersji dla bardzo początkujących, za to bez ilustrujących je zdjęć. Jednocześnie od podstaw można się nauczyć, jak ugotować makaron z fasolą, jak zrobić prawdziwą włoską pastę w warunkach domowych, jak przygotować różne rodzaje pieczywa, które mogą doskonale smakować ze specjalnym gulaszem. Czasem to pomaga, jednak dla osób,
które mają pojęcie o gotowaniu, szczegółowe informacje na temat tego, jak należy wypruć kości z całego kurczaka albo jak zagnieść idealne ciasto na klasyczne danie kuchni włoskiej, czyli na pizzę, nie jest konieczne. No, dobrze, może bardziej bezpośrednio – po kilku stronach ta nadmierna dokładność i skrupulatność w tych przepisach zaczęła mnie drażnić.
To takie gotowanie nie tyle z perspektywy przepisów, ile z perspektywy ludzi, ich historii. Często są to opowieści ludzi, którzy kiedyś, w dzieciństwie, byli bardzo biedni, co zapewne tłumaczy fenomen niektórych dań, charakterystycznych dla kuchni biednych regionów. Może to właśnie jest gwarancją sukcesu kuchni włoskiej – ta umiejętność wykorzystania podstawowych składników, które tworzą dania pełne smaków i intrygujących zapachów, zaś sama kuchnia włoska, także w Umbrii, to coś więcej niż tylko pasty i pizze z dodatkami.
Po lekturze jestem trochę rozczarowana, bo niewielu rzeczy się dowiedziałam. Fajnie, że miałam okazję pójść z autorką na „polowanie” na trufle, równie fascynujące było zbieranie winogron, aby za chwilę z nich stworzyć wino domowym sposobem. Co prawda moja wiedza kulinarna wzbogaciła się o kilka istotnych informacji, ale nieustanne podkreślanie faktu, że sól morska jest mniej słona niż sól tradycyjna, zatem trzeba z jej ilością uważać, trochę mnie zaskakiwało. Dobrze się też stało, że wydawca stanął na wysokości zadania i podsunął kilka zamienników, dzięki którym można nadal gotować po włosku ale bez obsesyjnego poszukiwania oryginalnych, włoskich przypraw.
Jednak nadal nie wiem, czy pokochałam Umbrię z perspektywy garnka, w którym jakaś Amerykanka gotuje potrawę kuchni włoskiej.