Yoss, czyli José Miguel Sánchez Gómez jest oryginałem. Kubańskim rockmanem i pisarzem science-fiction.Takim nie do końca poważnym gościem ze skłonnością do odlotów ku gwiazdom. I oto właśnie został autorem literatury emigracyjnej – we Włoszech, a teraz w Polsce wyszła jego książka Siedem grzechów głównych co po hiszpańsku brzmi tak samo, jak „…stołecznych”. Po polsku Siedem grzechów kubańskich. Świetna proza obyczajowa pomyślana jak moralitet i skonstruowana z precyzją japońskiej pozytywki. Mieszkańcy jednej hawańskiej kamienicy na ulicy Szczęśliwości, u zbiegu Przyszłości i Nadziei to bohaterowie siedmiu opowiadań o tym, że jak mówi popularna kubańska piosenka „todos queremos más” – wszyscy chcemy więcej. Nie tylko w wymiarze materialnym, zresztą, choć codzienne życie mieszkańców tych komunałek bez klimatyzacji, za to ze wspólną łazienką, jest jeszcze okropniejszą wersją „gospodarki niedoboru”, którą część z nas pamięta z połowy lat osiemdziesiątych. Właściwie jedyną szansą na odrobinę luksusu
jest znalezienie jakiegoś, choćby nie wiem jak maleńkiego, źródełka dolarów. Cudzoziemca można nakarmić albo przenocować, można się z nim przespać, rozkochać w sobie, omotać, zaszantażować… Oprócz polowania na dolary i stania w kolejkach można jeszcze marzyć. Gdy się już osiągnęło awans społeczny z nauczycielki na kasjerkę w sklepie dewizowym, można zacząć poważnie myśleć o zmianie męża. Można studiować w szkole teatralnej i zazdrościć przyjaciółce, która bez żadnych studiów uprawia teatr jednej aktorki w hotelu dla cudzoziemców. Można nie chcieć w ogóle wstawać z łóżka, bo minęły już chmurne czasy rewolucyjnej młodości. Można tęsknić do smaków dzieciństwa. Widzieć się w roli rekina kapitalistycznego biznesu. A w końcu zderzyć się z rzeczywistością. Bo to jest Kuba, panie i panowie.
Siedem grzechów głównych to książka nie tylko świetnie skonstruowana, ale i świetnie napisana. Siedem zindywidualizowanych monologów, bogatych w szczegóły obyczajowe, dramatycznych, zabawnych. Trochę śmiechu, parę łez, jak to w życiu. Żadnej polityki, patosu, zadęcia. Chciałabym poczytać coś takiego o naszych latach osiemdziesiątych, które nie składały się przecież wyłącznie z ZOMO, powielaczy i wódki. Właśnie skończyłam * Trzynasty dzień tygodnia* Ryszarda Ćwirleja . Miał to być nie do końca serio kryminał dziejący się w pierwszych dniach stanu wojennego. Na każdej stronie, sinej od dymu podłych papierosów, bimber lał się strumieniami a mężczyźni opowiadali się po którejś stronie, zanim zalegli w talerzu z resztkami sałatki jarzynowej, podczas gdy ich kobiety w stilonowych halkach dawno już spały na kanapie w sąsiednim pokoju. I tak
przez trzysta stron. Niech znajdzie się jakiś polski Yoss, zanim będzie za późno.