Nie wiem, czy Mario Vargas Llosa myślał kiedyś o światach alternatywnych. Czytając Historię Alejandra Mayty można założyć, że jeśli już mu się to przydarzyło, to z charakterystycznym dla wielkich artystów egoizmem zastanawiał się, jak wyglądałby on, gdyby wybrał inną drogę życiową niż tę, którą poszedł w rzeczywistości. A bycie w młodości radykalnym lewakiem mogło się skończyć tragicznie, zwłaszcza w Ameryce Łacińskiej lat 50-tych, gdzie w więzieniach gnili nawet umiarkowani socjaliści, nie mówiąc już o trockistach, maoistach czy stalinistach. Jak zakończyłaby się próba rewolucji socjalistycznej dokonana przez grupkę zapalonych, przeżartych ideologią aktywistów, gdyby tylko do niej doszło?
Uprzedzam lojalnie - powieść nie jest łatwa w czytaniu. Głównie za przyczyną swojej wielopoziomowości, założenia, że każdy z motywów musi być jak najbardziej rozszczepiony, niejasny, niekompletny. Kilkakroć narrator powtarza swoim interlokutorom, że to tylko literatura, taki inny rodzaj uroczego blagierstwa. Rozmawiając z ludźmi, którzy znali Maytę, często nakłania ich do mówienia posługując się argumentem, iż dla niego poznanie prawdy jest niezbędne, aby móc lepiej i ładniej kłamać. Niemożliwym jest rozstrzygnięcie już podstawowej kwestii - czy Mayta istniał naprawdę, niezależnie nawet od tego, czy autor zmienił mu nazwisko (jak sam pod koniec powieści zastrzega) czy znów nas słodko okłamuje. Już początek powieści to falstart dla prawdy - Mayta nie mógł być szkolnym kolegą autora, według chronologii był od niego przynajmniej o 15 lat starszy, ale cóż to zmienia, skoro obaj czytali Hrabiego Monte Christo pod ławką i obaj jednak nie mogli znieść apodyktycznych i okrutnych nauczycieli. Metoda kreacji
bohatera polegająca na wywiadach o Maycie jest znakomitym sposobem na takie jego przedstawienie, jak tylko zechce autor. Wszak pamięć ludzka jest zawodna, choć niektórzy z rozmówców są przekonani, że mówią prawdę to jednak konfabulują lub się zwyczajnie mylą. Narrator nie jest historykiem, nie poprawia ich, co więcej - z takich właśnie półprawd czyni fundament powieści. Pewne fragmenty biografii tytułowego rewolucjonisty są de facto białymi plamami, szybko jednak Vargas Llosa wypełnia je bądź swoim życiorysem, bądź literacką kreacją. Czyni tak do samego końca, do ostatniego rozdziału, w którym spotyka wreszcie człowieka, o którym pisał tak długo bazując jedynie na wypowiedziach innych. I on też konfabuluje...
Wielopoziomowość ujawnia się również w samej technice pisania - czytając trzeba ostrożnie przechodzić od akapitu do akapitu. Nigdy nie wiemy, w którym miejscu rzeczywistości powieściowej jesteśmy - wspomnienia, wydarzenia, czas i osoby są dość dokładnie pogmatwane. To zupełnie tak, jakbyśmy siedzieli w jakimś mózgowym ośrodku pisarza, odpowiedzialnym za myślenie o powieści, gdzie zasłyszane informacje i treści rozmów natychmiast są konwertowane na fabułę. Jednym wyznacznikiem porządkującym jest chronologia działań Mayty, a i w niej znajdziemy liczne retrospekcje, czynione zresztą z różnych poziomów owej rzeczywistości powieściowej.
Eksperymenty formalne jednak nie stanowią decydującej wartości tej książki. To historia człowieka, niezależnie od tego, czy prawdziwa czy nie, jest poruszająca. Opowieść o żarliwie religijnym młodzieńcu, który nie mogąc się pogodzić ze złem i biedą wiarę traci. O radykalnym ideologu, niestrudzonym działaczu, którego brak elastyczności pozostawia samemu sobie. O homoseksualiście żyjącym w kraju, gdzie każdy powinien być macho. Wreszcie o kimś, którego największa życiowa klęska nikogo nie obchodziła. Wstrząsające są rozmowy z byłymi przyjaciółmi politycznymi Mayty, ich konformizm oraz wolty poglądów zastępują sumienie. Zwłaszcza u tych nazywających się sumieniem Peru.
Powieści polityczne nie są zbyt chętnie czytane, wielkie konflikty ideologiczne odeszły w cień wraz z nadejściem ery pragmatyzmu, a zapalczywość z jaką Mayta głosił rewolucję socjalistyczną jako panaceum na biedę może w nas, komunizmem doświadczonych, budzić co najwyżej uśmiech politowania. Tylko że w Limie, jak pisze Vargas Llosa, nic się nie zmieni - jej dzielnice nadal będą tonęły w śmieciach, tylko to nie przeminie.