Tyle już napisano o uwodzicielskim uroku, jak również o kapitalnym znaczeniu pierwszego zdania. Było to w środku lata; pewien zwyczajny sobie młody człowiek jechał z Hamburga… Przez długi czas kładłem się spać wcześnie… 15 marca 1796 roku generał Bonaparte wszedł do Mediolanu… Na upartego można znaleźć w pamięci jeszcze kilkanaście podobnych, znaczących, rozpoznawanych przez rzesze czytelników pierwszych zdań-pomników. Pierwsze zdania z Ducha Rembrandta też zapamiętam, ale nigdy nie zacytuje dosłownie, bo spamiętać nie sposób. Będę pamiętała o nim z innego powodu; „Fiona Katherine Elizabath Ryan – w ostatnich latach mieszkanka Nowego Yorku, a wcześniej Columbus w Ohio, tym, którzy ją lubili lub kochali, znana jako Finn – stała w oknie swego mieszkania nad restauracją przy Crouch End Broadway w Północnym Londynie i przyglądała się Emirowi, sprzedawcy wyrobów tytoniowych, który po drugiej stronie ulicy zwijał roletę i otwierał sklep dla porannych klientów czekających na przystanku autobusowym na ciemnym od
deszczu chodniku.” Uff… toż oto prawie orgię mamy; ile wyrazów, ile czynności, ile informacji, ilu bohaterów w tym jednym zdaniu! I nie czepiam się tutaj długości, bo wiadomo, że nie rozmiar ma znaczenie, a nieprzyzwoicie długie akapity zapisywali także i cytowani wcześniej autorzy, zwłaszcza jeden, który korkiem wykładał ściany żeby mu nikt w tym zdań układaniu nie przeszkadzał. Nie o długość tylko tu chodzi, o styl po trosze, o schemat, szablonowość i potop informacji w tym nieszczęsnym pierwszym zdaniu. Nie wolno i nie powinno się pisać pierwszego zdania. Ani drugiego.
Od kilku sezonów dobrze jest mieć w tytule powieści słynne, znane każdemu, nazwisko z zamierzchłej przeszłości, a łączące się czy to z literaturą, czy z muzyką, a najlepiej z szeroko pojętą sztuką. W tytule dobrze też mieć jakąś tajemnicę, albo kod, albo rękopis, manuskrypt, pozłacaną ramę, sekret, ducha jakiegoś, ewentualnie dziedzictwo, spuściznę, zaginione dzieło, czy inne zaginione coś. Pędzel Botticellego, Klawisz Chopina, Pióro Szekspira, Tajemnica Tajemnic Pizzaro, Sekret Maneta, laska Toulouse-Lautreca; można w tym guście do wieczora. Czyli reasumując, coś starego, coś pożyczonego (od Dana Browna)
, coś tajemniczego, coś znanego nie koniecznie z prasy kobiecej. I mamy przepis na bestseller jakości dyskusyjnej, a osiągający sukces bezdyskusyjny. Nie zawsze marnie się kończy, istnieją wszak powieści świetne, noszące wszelkie powyższe cechy, koncentrujące się wokół tajemnicy i twórczości znanej i uznanej, i powieść taka potrafi być fascynująca i świetna, i arcyciekawa, i tak napisana, że można się z
niej pisania uczyć; Klub Dantego na ten przykład. Duch Rembrandta, autorstwa Paula Christophera, korzysta z tegoż samego schematu, sytuuje się jednak kilka półek niżej od wspomnianej wyżej powieści.
Żeby uczynić zadość obowiązkom, które nakazują nie tylko pisać co się myśli, ale każą też wspomnieć, o czym się pisze; Duch Rembrandta to książka o wielkiej tajemnicy, wielkim skarbie, wielkich przestępcach i wmieszanych w to wszystko bohaterach. Bohaterów dwóch – ona zabójczo inteligentna i atrakcyjna – antropolog, archeolog i historyk sztuki w jednym, on - zabójczo przystojny i równie inteligentny posiadacz jachtu, świetnego poczucia humoru i tytułu szlacheckiego. I stryjecznej babki Elisabeth zasiadającej akurat na tronie. I mamy piękną parę. Po wstępnym naszkicowaniu bohaterów każdy czytelnik mniej więcej wie, że przygody będzie ta para przeżywała wspólnie, ratując sobie wzajemnie życie, wpadając w straszne tarapaty, odkrywając wielkie tajemnice i patrząc sobie uwodzicielsko w oczy zawsze kiedy to tylko jest możliwe. Trochę w tym wszystkim mało Rembrandta. Liczyłam, że jakoś go autor bardziej przybliży, uczłowieczy, wyciągnie z ram, albo choć trochę odsłoni. Rembrandt pojawia się okazjonalnie i niby
jest obraz – portret, niby muzeum, ekspertyzy, niby Amsterdam, ale tak jakby obok. Po co więc było w to wszystko mieszać Rembrandta? Fiona i książę mogliby w zasadzie przeżywać swoje przygody bez niego, a na jego miejsce wstawić inne odpowiadające regionowi nazwisko. Albo wyrzucić z akcji Amsterdam i powiększyć spektrum potencjalnych duchów… Co mnie jeszcze w „temacie Rembrandta” razi, to dialogi. Autor wymyślił był superwykształconą bohaterkę i superinteligentnego bohatera, co samo w sobie nie jest takie głupie, jednakże próbuje nam na siłę udowodnić, że oni dokładnie tacy właśnie są. Udowadnia w dialogach. Dialogi wypadają koślawo, sztucznie i drętwo. Czasami mam wrażenie, że rozmówcy prześcigają się w wymienianiu tytułów książek, które, jako wykształceni bohaterowie powieści, powinni znać. Jakoś nie dałam się przekonać, choć podobał mi się pomysł gier słownych z Philipa Rotha. Na tym jednak podobieństwa z autorem Konającego zwierzęcia się kończą. Ze stronnic niby nie wieje nudą, ale do wciągającej
powieści przygodowej temu daleko. Jest niby wielki skarb i wielka tajemnica, ale chyba jednak nie tak tajemnicze i wielkie by gorączkowo przewracać strony, niedosypiać, czy dać się wciągnąć w fabułę. Ot, kolejne czytadło. Czytadło z ambicjami, acz te jakby wyhamowały w trakcie i mamy li tylko zgrabną powieść z duchem w tytule.
Co mi się w tej książce podoba? Miał autor kilka uciesznych pomysłów, poczynając od wyłożenia ścian ciekawszym i cenniejszym niż wspominany wcześniej korek materiałem, wymyśleniem specyficznej koloni-osady, gdzie czas inaczej płynie, a cywilizacja majaczy na dalekim horyzoncie, czy świetnymi, barwnymi antropologicznymi opisami życia portów i spelunek i piratów na krańcach świata. Tego świata odsłonił był autor kawałeczek i żałuję, że tylko tyle. Najbardziej ubawiłam się, gdy fantazja kazała pisarzowi, by morze wyrzucało na osamotnioną wyspę kawę od Star Bucks, by dzisiejszy Robinson Cruzoe mógł się dobrą kawą nacieszyć. Mogę tylko być wdzięczna, że nie kazał parze głównych bohaterów przyrzekać na oczach czytelnika wiecznej miłości, wiecznego życia razem czy innego wiadomego od początku rozwiązania. Zasugerował był tylko. Dzięki temu czytelnik ma nikły promyk nadziei, że angielski arystokrata, absolwent najlepszych szkół i właściciel najlepszego poczucia humoru nie okaże się wymarzonym księciem z bajki
dla wyjątkowo atrakcyjnej i wyjątkowo inteligentnej pani archeolog. I nie zrobi z niej książę księżniczki Fiony. Jedna już jakby egzystuje sobie w kulturze masowej. Nawet bez księżniczki Fiony nr 2, schemat się już jakby wyczerpał. Podobnie jak cierpliwość czytelnika, któremu wciąż opowiada, w dodatku opowiada się nudno, tę samą historię o kopciuszku i księciu. Litości!