Trwa ładowanie...
recenzja
05-07-2010 10:45

Tyle wspólnego, ile ma salon z salonowcem

Tyle wspólnego, ile ma salon z salonowcemŹródło: Inne
d1y3dn6
d1y3dn6

Popularnym zwyczajem niektórych wydawców jest umieszczanie na okładkach rekomendacji od różnego rodzaju branżowych czasopism. Czasem to tylko jedno zdanie – błyskotliwa uwaga, a już można sobie jako tako wyobrazić to, co nas czeka między okładkami. Podobnie uznani autorzy – też czasem użyczają nazwiska, by podeprzeć jakiś potencjalny bestseller. Chodzą również plotki, że jeden z najbardziej znanych autor horrorów ma nawet cennik ewentualnych rekomendacji. Nie mi dociekać (i oceniać). Jakkolwiek jestem w stanie zrozumieć sens wyżej opisanych praktyk; skoro poważny znawca dobrze recenzuje, to dlaczego się tym nie pochwalić? Jednakże, w przypadku książki, którą przed chwilą skończyłam, ambiwalencja mojej postawy jest duża. Bo oto na okładce czytamy, że to "Urzekająca opowieść o życiu w Wiecznym Mieście. Magnifico!", a czytamy z rekomendacji Marie Claire. Czy wymieniona redakcja jest ekspertem w kwestii literatury? Po lekturze książki Penelope Green Rzymskie dolce vita uznałam, że nie jest. Przynajmniej
w tym przypadku.

Każdy ma takie skojarzenia, jakie ma. Mnie wyrażenie dolce vita kojarzy się ze słodyczą, namiętnością, fontanną i pewnym wyrafinowaniem. Natomiast na pewno nie kojarzy mi się z kelnerowaniem w restauracjach, szorowaniem klozetów, nawiązywaniem romansów i kaleczeniem włoskiego. Przez chwilę zastanawiałam się, czy to przypadkiem nie jest wyrafinowana ironia autorki. Otóż nie jest. Oto spełniona zawodowo i towarzysko Australijka odkrywa, że nie jest spełniona i postanawia wyruszyć do Włoch. No bo klimat, atmosfera, familijność, styl życia i ci cudowni Włosi. Popieram w całej rozciągłości. Jako pomysł na życie i na fabułę. Niestety, ciekawy pomysł fabularny nie przekłada się na ciekawą fabułę. Ponad trzysta stron powieści wypełnia bardzo szczegółowe sprawozdanie z aklimatyzacji i pierwszych kroków – zawodowych i towarzyskich na włoskiej ziemi. Autorka serwuje nam dokładny przegląd czynności, znajomości, kłopotów i frustracji, jakie może napotkać na swojej drodze osoba, które decyduje się na życie i
poszukiwanie pracy w kraju, którego język i kultura są jej zupełnie obce. I o tych właśnie wątkach – w książce zdecydowanie najlepszych chciałabym wspomnieć nieco szerzej.

Australijka zostaje praktycznie od razu rzucona na głęboką wodę. Nieznajomość języka i obyczajów tylko komplikuje i tak już skomplikowaną sytuację. Próby życia w zupełnie innym środowisku trudno porównywać z obserwacjami poczynionymi podczas wcześniejszych wycieczek do słonecznej Italii. Penelope odkrywa więc Włochy, a my razem z nią. Specyfika życia rodzinnego – ostentacyjnego, głośnego; niezmąconej szczęśliwości – zdawać by się mogło, gdy pomieszkać dłużej i przypatrzyć się szczęśliwym włoskim rodzinom – pokazują się rysy. Ujawniają się dziennikarskie talenta autorki, która poszukuje, docieka, próbuje analizować otaczający ją świat i z całą brutalnością wyrabia sobie zdanie o modelu wychowania, który niejednokrotnie produkuje osobników skrajnie egoistycznych, niezaradnych i depresyjnych. Zapewne to nie jest reguła, ale takich mężczyzn Penelope spotyka na swojej drodze najczęściej. Znajomości te pozwalają przyjrzeć się głębiej temu, co określa się włoskim stylem życia i co bywa bardzo często
interpretowanie powierzchownie. Z równie dużą przyjemnością czytałam te fragmenty, w których mowa o wizytach w kawiarniach, porannej kawie, czy poszukiwaniu odpowiednio przyjaznego miejsca na codzienne spożywanie śniadania. Szukanie familiarności, odkrywanie ciekawych życiorysów, a przede wszystkim zwyczajów, obyczajów i utartych reguł, które organizują życie - opisane jest naprawdę ciekawie. Szkoda tylko, że fragmenty ciekawe i rozważania odkrywcze muszą walczyć o lepsze z codzienną rutyną życia autorki i tymi wszystkimi szczegółami, które wcale nie budują lokalnego kolorytu, a tylko irytują i po prostu nudzą. Autorka nie ustrzegła się powtórzeń. Myśli, sądów, spostrzeżeń. Czytelnik, wbrew pozorom, to całkiem rozumne stworzenie i nie trzeba mu powtarzać najważniejszych informacji.

Na jednym ze skrzydełek okładki wydawca umieszcza taki oto cytat "Opisy Rzymu są tak zmysłowe, że czujesz zapach pitej przez bohaterów kawy. (The Sun Herald)", potem - na okładce już deklaracja, że to pierwsza część zmysłowej trylogii. Zmysłowość – czy rozumiana jako zmysłowe opisy zmysłowych czynności, czy – jako poznawanie świata wszelkimi zmysłami w tej książce po prostu nie występuje. Wieczne Miasto nie kipi zapachami, kolorami; bohaterka nie tyle smakuje życie, co je po prostu beznamiętnie opisuje. Zastanawiam się, czy to jakiś nowy trend, by książkę określać na siłę w miarę oryginalnym przymiotnikiem, który może znaczyć de facto wszystko i nic? Autorka zamiast pisać o słodyczy włoskiego życia utknęła w nudnych szczegółach, każąc czytelnikowi przyglądać się kolejnym przeprowadzkom, skomplikowanym relacjom damsko – męskim, czy przysłuchiwać niekiedy naprawdę nudnym rozmowom. Rzymskie dolce vita to książka o poszukiwaniu szczęścia, konsekwencjach własnych wyborów i sile pragnień. Jakkolwiek,
podane toto wszystko jest w niezwykle mdłym sosie. Gdybym miała ochotę na relację (prawie dzień po dniu) z aklimatyzacji we Włoszech, to prawdopodobnie sięgnęłabym do jakiegoś bloga, gdyż śledzenie szczegółów codziennych czynności, czekanie na poszczególne fragmenty, czy możliwość komentowania cokolwiek ciekawych wyczynów rekompensują pewne braki. W przypadku powieści niedociągnięcia wybaczyć trudno. I nawet tytuł – uroczo nawiązujący, do czegoś, z czym się większości ludzi kwintesencja Włoch kojarzy, nie zdołał sytuacji uratować. Mnie wręcz zirytował, gdyż między doskonałym obrazem filmowym Federico Felliniego, a obrazkami z życia uczącej się włoskiego dziewczyny naprawdę niewiele jest wspólnego. Jeśli się już pożycza, czy parafrazuje, wypada to robić przy zachowaniu pewnych proporcji. Proporcje w tym przypadku nie zostały zachowane. I jednego jeszcze zrozumieć na umiem. Narratorka bez przerwy rozwodzi się nad śpiewnością, dźwięcznością, melodyjnością języka włoskiego, a jednocześnie nadużywa słowa
„bzykać". Czasem zastępuje je określeniem barabara. Ot, dolce vita! (dla mniej wymagających).

d1y3dn6
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1y3dn6