Miłośników historii, których znudziła rycerska fantasy i zatęsknili za realistycznym średniowieczem, za mieczem bez magii i za lochami bez smoków, Rycerze czerni i bieli mogą jednak rozczarować. Owszem, czytelnicy znajdą tu mieczy dostatek, a lochów aż w nadmiarze (kopanie tunelu urasta do najważniejszego wątku fabuły), ale, niestety, niewiele więcej. Zdumiewające, jeśli wziąć pod uwagę, że akcja książki toczy się w czasach pierwszej krucjaty, jest tu i synod w Clermont, i zdobycie Jerozolimy, i pierwsze lata Królestwa Jerozolimskiego, i wreszcie – założenie zakonu templariuszy. Jest i tajemny Zakon Odrodzenia i labirynty podziemi świątyni Salomona, i piękna księżniczka, i mroczny Saracen, i… cztery i pół setki stron przytłaczającej nudy.
Autor najwyraźniej przeczytał parę solidnych, akademickich podręczników oraz * Świętego Graala, świętą krew* na deser. Wystarczyło, by nie popełniać rażących anachronizmów, by zgadzał się typ broni i ekwipunku, daty i imiona. Nie starczyło – by tchnąć ducha w tę opowieść, starannie unikającą szerokich panoram, kwitującą zdobycie Jerozolimy połową chyba stroniczki, a samo miasto redukującą do stajen Salomona, paru komnat królewskiego pałacu i wschodniego bazaru wszędzie-i-nigdzie. Jeśli nie dostaliśmy epopei, to może chociaż przygodowy romans? Piękna księżniczka–nimfomanka używa swego ciała do manipulowania mężczyznami i snucia intryg. Na temat nimfomanii dowiadujemy się całej masy technicznych szczegółów, w motaniu intryg autor, niestety, nie okazuje się biegły. Jest jeszcze wędrówka po pustyni wprost z Ryszarda Lwie Serce i krzyżowców, jest wtajemniczenie w misteria Zakonu Syjonu (azaliż wszystkie bez
wyjątku wielkie rody Francji i Anglii miałyby brać swój początek od ubogich rybaków z Galilei?). A jeśli nie intryga i nie miłość, to może chociaż jakaś wielka przemiana głównego bohatera, którego pierwsza krucjata wywiodła z rodzinnych włości we Francji, zaprowadziła na spotkanie nowego świata, nieporównywalnego z czymkolwiek wcześniej znanym, wrzuciła w środek wojny niepodobnej do europejskich wojenek, będących czymś pośrednim pomiędzy rycerskimi turniejami i pustoszeniem wiosek – w środek wojny totalnej, z obleganiem wielkich miast, rabunkiem i rzezią cywilnej ludności na niewidzianą dotychczas skalę, zetknęła z Kościołem władzy i Kościołem kontemplacji, z wielką polityką i przemianą obyczaju tak gwałtowną, jakby w dziesięć lat mijały trzy pokolenia… Cóż nasz bohater? Zamknięty w sobie, wycofany, milczący, z siedmioma podobnymi sobie czarno-białymi pionkami na szachownicy wielkiej historii kopie tunel w litej skale. To bodaj największa słabość tej książki – bohaterowie. Rycerze Świątyni - jednowymiarowi,
niezmienni, różniący się tylko imionami. Inni – schematyczni albo skarykaturowani. Nie będzie za kim tęsknić, czekając na kolejne tomy.