Duńska, egalitarna idylla
Strona za stroną, rozdział za rozdziałem, można się przekonać, że Skandynawia może i jest rajem, ale raczej już po zerwaniu owocu z drzewa życia i zamknięciu swych podwojów dla człowieka. A już na pewno dla tego z zewnątrz, który usiłuje się odnaleźć w nowej kulturze. Krótko mówiąc, nie jest dobrze. Duńczycy są dla Bootha zaściankowi w swym narodowym romantyzmie, świadomie wycofani, skromni i pokorni. Pod tą pokorą tkwi jednak niewzruszona duma i satysfakcja, że udało im się zbudować - na wątłych i niespecjalnie obiecujących fundamentach - prawdopodobno najbardziej zadowolone społeczeństwo.
Według lewicowych polityków zachwyconych swoim dziełem, Dania to jedna wielka klasa średnia, ba! Wręcz państwo bezklasowe, gdzie standard życia 90 proc. populacji jest jednakowy. Jeden z rozmówców autora mówi: "Ufam sąsiadowi ponieważ wiem, że jego dziecko chodzi do takiej samej szkoły jak moje, sąsiad płaci takie same podatki jak ja. Niezależnie od wieku, płci, majątku, pochodzenia czy wyznania, mamy takie same możliwości i taką samą sieć zabezpieczeń". Jest tam na tyle idyllicznie, że kobiety zostawiają śpiące niemowlęta w wózkach przed kawiarniami i sklepami. Kiedy duńska turystka zrobiła coś takiego w Nowym Jorku, pociechę zgarnęła opieka społeczna.