Kiedy zaczynałam czytać Kłopoty w Hamdirholm niewiele wskazywało na to, że ta książka tak bardzo mi się spodoba. Elfy, smoki, krasnoludy i jeszcze wampiry – łatwiej odpowiedzieć na pytanie, gdzie się NIE pojawiły podobne stwory, niż na pytanie, w jakich tekstach można się na takowe istoty natknąć. Jakby tego było mało, cały zbiór opowiadań miał się cechować się „końską dawką śmiechu i kpiny”, jak głosiła notka wydawnicza. Wrodzony sceptycyzm podpowiadał, że to z zasady nie powinna być dobra lektura. Całe szczęście, zasady są czasem od tego, by je łamać.
Wojciech Świdziniewski jest znany czytelnikom „Nowej Fantastyki”, „Science Fiction, Fantasy i Horror”, „Fahrenheita” czy też „Widoku z Wysokiego Zamku”. Pierwszy zbiór opowiadań zmarłego jesienią tego roku pisarza zawiera w sobie osiem historii układających się w spójną całość. Świdziniewski przenosi czytelnika w przedziwny, bo niemal znajomy od pierwszych stron, świat. Któż nie wie, jak wygląda klasyczna krasnoludzka kopalnia? Komu trzeba tłumaczyć, jakie są interakcje pomiędzy poszczególnymi rasami – a to na przykład, że ludzie nie lubią się z elfami, elfy z krasnoludami, wszyscy zaś gremialnie nienawidzą wampirów? O zwyczajach smoków w zasadzie także nie trzeba wiele mówić, bo ogólny zarys wiedzy na temat smoków ma chyba każdy przeciętny czytelnik. Wszystko to jest oczywiste. Właśnie na podstawie tych z grubsza ugruntowanych, choć nierzadko nieuświadamianych zasobów erudycji autor buduje przewrotną opowieść o wielkiej miłości, tolerancji i nienawiści. Nie zabrakło ani rozlicznych bitew, ani motywu
wendetty, wybuchów radości oraz łez goryczy. Jednym słowem prawdziwa, epicka fantasy, tyle że… w mocno Pratchettowskim duchu. To zresztą stanowi ogromną siłę tego zbioru – nie sztuką jest bowiem napisać dzisiaj książkę, z której (niczym króliki z magicznego kapelusza) będą wyłaniać się kolejne stałe elementy tego, co można nazwać „prawdziwą fantasy”. Nie pozostawiając na pojawiających się w jednym z opowiadań „uczniach mistrza Tolka” suchej nitki, Świdziniewski pokazuje, że najważniejsze w tym gatunku wcale nie są elfy, smoki i prawdziwy kanon „prawdziwej fantasy”. Ważne jest to, co owe postaci sobą reprezentują oraz idee, które im przyświecają.
Jak zostało wspomniane, autor nie stroni od pisania o miłości (dodajmy – jest to miłość z gatunku tych niemożliwych) – robi to w sposób czuły, wzruszający, nie popadając jednak w przesadę albo śmieszność. Podobnie rzecz ma się z humorem: czytelnik nie odniesie wrażenia, że tekst powinien być zabawny, bo takie było założenie. Cała rzecz została napisana lekko, zgrabnie i z właściwą dla Świdziniewskiego ciepłą ironią. Godna uwagi jest także umiejętność tworzenia bardzo charakterystycznych postaci, których nie sposób zapomnieć: gderliwego i serdecznego Pradziadka, rozdartą emocjonalnie Arien, walecznego, uczuciowego Baugiego czy odkrywającego mroczne sekrety swojej łożnicy wampira Colemana. Niewymuszenie dowcipne, pełne ciepłego sarkazmu Kłopoty w Hamdirholm to świetna propozycja na zimowy wieczór.