Trwa ładowanie...
recenzja
17-06-2014 12:17

Tropem paprykowanej słoniny

Tropem paprykowanej słoninyŹródło: Inne
dny5yh4
dny5yh4

Polacy i Węgrzy mają za sobą wieloletnią wspólną historię. I nie chodzi tutaj wyłącznie o władców, takich jak król Polski Stefan Batory, który naprawdę nazywał się Báthory István i nigdy nie nauczył się mówić po polsku czy król Węgier Władysław II Jagiellończyk, syn Kazimierza IV Jagiellończyka, zwany przez Madziarów królem Dobzse („dobrze”), bo będąc człowiekiem leniwym i niezbyt odpowiedzialnym, wszystkich „natrętów”, chcących, by coś zrobił lub podjął jaką decyzję, zbywał tym właśnie słowem. Losy naszych ojczyzn też były podobne: Węgry również byli najpierw silnym państwem, a potem popadli w niewolę (turecką). Można by te związki jeszcze długo wyliczać: o nich i o wielu innych sprawach pisze Krzysztof Varga w swoim – trudno to jednoznacznie nazwać: dzienniku z podróży? Zbiorze reportaży? Zbiorze zapisków z kolejnych odwiedzin w kraju ojca? Bo są Węgry dla Vargi „drugą ojczyzną”, ojczyzną „po mieczu”. Tym większa to dla czytelników gratka: oto oglądamy Węgry nie oczami ich obywatela, lecz kogoś, kto jest i
zarazem nie jest Węgrem; kogoś, kto umie spojrzeć na kraj „od środka” i z zewnątrz jednocześnie; kto jest i swój, i obcy.

Chodzimy więc razem z Vargą tropem jedzenia przede wszystkim (to jest książka, przy której, jak przy Klubie Pickwicka, jest się ciągle głodnym, ostrzegam). Idziemy tropem mangalicy, świnki charakterystycznej tylko dla Węgier, której mięso ma zawierać mało cholesterolu, w związku z czym można się nim objadać (ale proszę w to nie wierzyć). To dla niej Varga pędził autem z Polski i rozbił się w pobliżu Miszkolca: ale też dla papryki, gulaszu, palinki, ogromnych kanapek ze sznyclami u Wichmanna i wielu innych węgierskich dań. Prawdziwych, nie takich dla turystów, których mami się „węgierską kuchnią” na każdym kroku modnych ulic, turystycznych traktów oraz „pubów w ruinach”, które wyrastają w Budapeszcie jak grzyby po deszczu i gdzie serwuje się jakże typowo węgierskie frytki. Idziemy razem z Vargą do budapeszteńskich łaźni, które musiały się co prawda unowocześnić, ale jakoś nie do końca im to wyszło (są karty z chipami – ale i łaziebni). Jeździmy komunikacją miejską, sprawnie zorganizowaną (metro, trolejbusy,
autobusy, tramwaje, tramwaje wodne, ehhh!) to prawda, ale „okupowaną” przez kontrolerów, których jest całe mrowie, są wszędzie, a w metrze sprawdzają bilety bardzo często przed wejściem na peron (ale i przy wyjściu też, na wszelki wypadek; wsiadają i do wagoników, by im się nikt nie wymknął. Wyraźnie uważa się tutaj, że „kontrola jest podstawą zaufania”, autora tej wypowiedzi tendencyjnie nie podam). Podróżujemy z Vargą po innych miastach: poznajemy Węgry „od podszewki”, od strony, której zwykły turysta zazwyczaj nie doświadcza, bo to i bariera językowa (czy ktoś chciałby może powiedzieć, że węgierski jest łatwym językiem? – ale i Węgrzy mówią o polskim, że jest trudny), i stałe trasy wytyczane przez przewodniki z rodzaju „co warto zobaczyć”. Nie można w ten sposób wniknąć w „węgierską duszę”, nie można zrozumieć poczucia humoru i mentalności narodu, który od czasu do czasu przypomina sobie, że jego państwo było wielkim imperium – i żałuje tego, co odeszło. Bo dlaczego nie żałować?

Pisze Varga o kuchni przede wszystkim, tak się wydaje. Ale pisze i o architekturze, historii, o lokalnych ciekawostkach, krajobrazach, literaturze, o spotkaniach z fascynującymi ludźmi. O tym, czego, choć tak blisko mamy do Węgier, nie znamy, o czym nie wiemy. Niewiele się przecież w Polsce ostatnio mówi o Węgrzech, niewiele wydaje się węgierskiej literatury; węgierskie kino praktycznie nie istnieje w świadomości polskiego widza. Książka Vargi, choć niejako mimochodem, otwiera przed naszymi oczami te zamknięte obszary.

Czardasz z mangalicą jest na swój sposób fascynujący: to opowieść o prywatnych podróżach, którą autor zechciał się podzielić z czytelnikami. Ponieważ jednak jest to opowieść prywatna, może dla niektórych być nużąca: Varga bowiem, choć nie traci z oczu czytelnika – czymże byłby bez czytelnika autor? – pisze przede wszystkim dla siebie i od siebie. To jego własna opowieść, jego własna peregrynacja. Jeśli ktoś będzie umiał się w tę podróż włączyć – będzie się dobrze bawił. Warto spróbować? Igen!

dny5yh4
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dny5yh4