Znów sięgnęłam po historię związaną z Chinami. Co jakiś czas coś mnie pcha do tamtych stron. Ciągle chcę dowiedzieć sie czegoś więcej o tym azjatyckim kraju, wciąż mnie coś zadziwia i bez przerwy moim numerem jeden w planach podróżniczych jest własnie ten rejon. Lisa See zapadła mi w pamięć po przeczytaniu książki * Kwiat Śniegu i sekretny wachlarz. Do dziś czuję fizyczny ból, kiedy przypomnę sobie opisywane tam krępowanie stóp, ten rozbrajający realizm, od którego nie da się uciec. Tego samego spodziewałam sie po *Dziewczętach z Szanghaju. Nie potrafię powiedzieć, czy była to lepsza przygoda czy też nie. Nie wiem, czy w ogóle można rozpatrywać takie kategorie w tym wypadku. Niewątpliwie Dziewczęta... są równie realistyczne i tak samo poruszające.
Akcja książki toczy się na przełomie dwudziestu lat, zaczynając się w roku 1937, kiedy to Szanghaj nazywany był Paryżem Azji. Dwie siostry, Pearl i May, stanowiące tzw. "śmietankę towarzyską" Szanghaju żyją jak księżniczki w rodzinie, w której niczego nie brakuje. Cieszą się szacunkiem i wolnością. Jak to zazwyczaj bywa, ich życie diametralnie się zmienia na skutek wypadków takich jak kompletna ruina ojca, który przegrał wszystko, co miał, oraz napad Japończyków. Siostrom zostaje przedstawiona wizja życia z wybranymi dla nich kawalerami, na co rozpieszczone dziewczęta absolutnie nie chcą przystać. Instytucja swatki dla nich, światłych i nowoczesnych młodych kobiet nie istnieje. Jednak zdarzenia, które po sobie następują, zmuszają je do opuszczenia kraju i udania się do Stanów Zjednoczonych za "wybrankami".
Bardzo mnie irytowała mnie beztroska bohaterek, ich totalna ignorancja i brak świadomości tego, jak wygląda prawdziwe życie. Każdy ich dzień kręcił się wokół przebierania w sukienkach, byle wyglądać nowocześnie i zachodnio, byle nie być podobnymi do "motłochu", byle zwracać uwagę i przypadkiem nie zostać pomylonym z niższą warstwą. Wzdrygałam się, kiedy czytałam o kolejnym problemie z cyklu "co ubrać dzisiaj?". Pomyślałam, że jeśli tak będzie do końca książki to nie wytrzymam i ją odłożę. Ale, czego można było się spodziewać po Lisie See, wszystko odwraca się do góry nogami i już nie sposób oderwać się od lektury. Właśnie tego szukam w książkach o Chinach - nie wartkiej akcji, nie splotów wydarzeń na ogromną skalę. Szukam prostych rzeczy - sposobów na życie, dyskretnie przemyconych elementów kultury. I choć nie przepadam za książkami "o życiu", to kiedy mam poczytac coś o tak odmiennej kulturze, zatapiam się. Tutaj można dość dokładnie zapoznać się z warunkami, w jakich żyli Chińczycy w Stanach, jakie
panowały nastroje, jakie mieli prawa (a raczej jakich nie mieli). Dyskryminacja, która jest tak popularna w stosunku do czarnoskórych, była również udziałem Azjatów. I nieważne, czy było się Chińczykiem czy Japończykiem - dla obywateli USA to po prostu kolejny "skośnooki" wróg.
O czym jeszcze jest ta książka? O sile kobiety, o siostrzanej bezgranicznej miłości, o przemianie, o tradycji. O tym, jak z pozoru nieważny członek rodziny, jakim jest kobieta, może i stanowi jej oparcie. Jak walczy o dobro swojej rodziny i poświęca całą siebie dla innych. To ważna książka i na pewno warta każdej godziny nad nią spędzonej.