Wielu (wciąż jeszcze zbyt wielu!) ludziom słowo „historia” kojarzy się tylko ze szkolną mordęgą: z wykuwaniem na pamięć lat panowania kolejnych członków dynastii takiej-a-takiej, miejsc i dat odbywania bitew czy zawierania traktatów pokojowych, nazwisk głów państw, bohaterów wojennych, założycieli partii politycznych itd. A jeśli nie z tym, to z opasłymi księgami, których tekst gęsto zdobią liczby, daty oraz wyrazy takie, jak „ustanowiono”, „podpisano”, „zdobył”, „pokonali”, „sojusz”, „elekcja”, „ekspansja”, „pakt”, „imperium”, „upadek”, „przywódca”, „program”…
Ale przecież historia to nie tylko te postacie w paradnych strojach i nakryciach głowy, nie tylko te wydarzenia na najwyższym szczeblu, od których zależały losy tysięcy czy nawet milionów ludzi. To także same te losy – czasem spokojne zbieranie ziarnka do ziarnka i przekazywanie plonów następnym pokoleniom, a czasem ucieczki, wysiedlenia, aresztowania, pożary, bombardowania, tragiczne zgony bliskich, głód, choroby; to wreszcie codzienne zajęcia, które człowiek podejmuje od zarania cywilizacji (w wymiarze zależnym od warunków, w jakich się znalazł): zaopatrywanie swego gospodarstwa w sprzęt i produkty, przyrządzanie posiłków, dbanie o higienę własną i otoczenia. A nasze zainteresowanie tą „wielką” historią jakże często zaczyna się od poznania historii „małej” – od zasłyszanej lub przeczytanej opowieści jakiegoś konkretnego człowieka o tym, jak mu się żyło „za Piłsudskiego”, „za Niemca”, „za komuny”…
Dobrze o tym wiedzą popularyzatorzy wiedzy historycznej, starając się przybliżyć ogółowi czytelników różne aspekty życia codziennego w rozmaitych okresach dziejów czy też ukazać sylwetki znanych osobistości z mniej oficjalnego punktu widzenia. Okres okupacji hitlerowskiej dość długo był zbyt świeżym i bolesnym wspomnieniem, by opowiadać o nim z tak przyziemnej perspektywy, ale już w kilka dekad po wojnie Tomasz Szarota obszernie opisał „Okupowanej Warszawy dzień powszedni”, teraz zaś mamy okazję, by poznać „Okupację od kuchni” dzięki Aleksandrze Zaprutko-Janickiej, historyczce i publicystce, która postanowiła spojrzeć na ten smutny i dramatyczny czas przez pryzmat kulinariów. Bo nawet pokonani, upokorzeni, zastraszeni, odcięci od dostaw z zagranicy i pozbawiani własnych zapasów przez okupanta – Polacy jeść musieli.
I jedli, choć wydzielane przez hitlerowców przydziałowe porcje (nie wspominając o ich jakości) nie zapewniały nawet minimum kalorycznego, choć zdobywanie i dostarczanie pozakartkowych wiktuałów bywało czynnością równie niebezpieczną, jak podróżowanie bez dokumentów, a ich cena momentami przekraczała wszelkie zdroworozsądkowe kalkulacje. Jedli, choć skomponowanie jadalnego menu z dostępnych produktów wymagało niejednokrotnie większej fantazji i wyczucia, niż wymyślanie tak dziś modnych nowatorskich potraw w rodzaju kaczej wątróbki w glazurze miodowo-malinowej na puree z mango z zielonym pieprzem. Herbata z obierek jabłkowych, mąka z nasion perzu, zupa z kminku albo z suchego chleba, ziemniaczane gołąbki, brukiew na wszystkie sposoby … ba, nawet piernik z marchwi, tort z fasoli, marcepanki z kaszy manny i do tego kawa żołędziowa! [pozwolę sobie w tym miejscu na prywatną dygresję: moja babcia, przeżywszy dwie wojny światowe, jeszcze w dobre dwadzieścia lat po tej ostatniej wciąż przyrządzała „wojenne” potrawy w
rodzaju wodzionki, zalewajki, suchego chleba odsmażanego na patelni razem z cebulą, korpieli (tak w naszej okolicy nazywano brukiew) pokrojonych w plastry i upieczonych na blasze, a my, dzieci, nie mając negatywnych skojarzeń wspomnieniowych, zajadaliśmy się tymi specjałami, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że jemy coś, co wymyślono „zamiast”…]. Nie bez kozery podtytuł „Okupacji od kuchni” brzmi „Kobieca sztuka przetrwania”, bo to właśnie w rękach kobiet spoczywała lwia część odpowiedzialności za to, co i w jakiej postaci spożyją domownicy. Mężczyźni – jeśli w ogóle byli obecni, bo przecież tylu ich padło ofiarą jednego lub drugiego agresora zaraz na początku wojny, wielu innych trafiło na obczyznę, do obozów jenieckich lub poszło do lasu – albo wykonywali swój zawód, albo zajmowali się handlem i przemytem na większą skalę, za to ich żony, matki, córki stały w kolejkach po kartkowy chleb i marmoladę, uganiały się po targowiskach, próbując zamienić dobra trwałe na wiktuały, uprawiały drobny szmugiel (wszyscy
pamiętamy tę scenę z „Zakazanych piosenek”: „pod paltem schowana rąbanka” była codziennością wielu pań, które nie mogły wyżywić rodziny w legalny sposób), hodowały króliki w łazienkach, uprawiały warzywa w doniczkach na balkonie, smażyły racuchy kartoflane i piekły sucharki bez masła i jaj. Kobiety pisały wojenne książki kucharskie, z których jedna – jak można się dowiedzieć z tej lektury – została nawet wydana w kraju z zasady niechętnym obcym tradycjom kulinarnym.
O tej kobiecej walce o przetrwanie pisze autorka lekko, barwnie i ze swadą, cytując mnóstwo tekstów źródłowych i ilustrując swoją opowieść licznymi reprodukcjami archiwalnych grafik i zdjęć. Taka „historia w wersji pop” nie jest oczywiście tym samym, co opracowanie naukowe zawierające niezliczone daty, nazwiska i fakty, jest natomiast na pewno czymś, co może czytelnika zachęcić do sięgnięcia po literaturę pamiętnikarską z danego okresu (zamieszczona na końcu bibliografia jest dla miłośnika historii równie pociągająca, jak dla smakosza długie i bogate menu!), a w konsekwencji do zgłębiania wiedzy historycznej w pełnym wymiarze. Warto spróbować!