Kiedy po raz pierwszy Anna Kowalska weszła do mieszkania Tadeusza Stokrockiego, uderzył w nią zapach stęchlizny, kurzu i słodkiej woni starych, butwiejących książek. Nie zapytała, czy ma zdjąć buty, bo dywan w przedpokoju był tak brudny, że obawiała się dotknąć go gołą stopą. Chociaż okna mieszkania wychodziły na południową stronę i pokój zalewało światło, wszystko było szarawe lub w najlepszym wypadku pożółkłe: koronkowe serwetki pod telewizorem i wazonikami na kredensie, książki, poupychane na ciągnących się po sufit regałach, stare gazety i papiery, poustawiane w stosach wzdłuż ścian. Każda rzecz wydawała się być na swoim miejscu, ale wszystko razem pokrywał kurz, który miał wiele czasu, by zamienić się w brud.
Tadeusz Stokrocki nie spojrzał na Annę ani razu, gdy prowadził ją do pokoju. Dopiero gdy usiadła naprzeciwko niego, wpatrywał się w nią przez chwilę, ale patrzył na brwi i czoło, a nie w oczy. Wzrok miał surowy, nawet srogi, i sprawiał wrażenie, jakby spodziewał się po Annie wszystkiego, co najgorsze. Kłóciło się to z jego jowialną fizjonomią, okrągłą twarzą, lśniącą łysiną i dużym, wypukłym nosem z nadmuchanymi nozdrzami. Przez jedno z nich szła głęboka, pionowa bruzda, która wybrzuszała skórę po obu stronach. Anna wpatrywała się w nią, a kiedy odwróciła wzrok, zrobiło jej się nieswojo, bo zrozumiała, że pan Tadeusz to zauważył.
Zaczniemy, dobrze, zapytała Anna i położyła dyktafon na stole.
A bez tego nie da się, zaprotestował pan Tadeusz. Z jego grubych, jasnych brwi wyrastały pojedyncze, długie ciemne nitki, podobne do owadzich czułek, i przez chwilę Annie wydało się to śmieszne.
Jeśli pan nie ma nic przeciwko, wolałabym z dyktafonem, powiedziała. Każdy szczegół jest ważny.
Jeśli inaczej się nie da, powiedział pan Tadeusz. Zamilkł. Wpatrywał się w nią, mrużąc oczy.
Pewnie jest krótkowidzem, pomyślała Anna. Tylko czemu patrzy jak sokół.
Tak, powiedziała. Tak, powtórzyła.
Brwi pana Tadeusza uniosły się i tylko dwie czarne nitki po obu stronach opadły nieco.
Jeszcze proszę mi powiedzieć, co to za instytucja tu panią przysłała, powiedział.
Anna zastanowiła się. Czułki Tadeusza, pomyślała.
Kwartalnik „Orzeł Biały”, na sierpień planujemy wydać numer z relacjami z powstania warszawskiego, wyjaśniła. Kto was dotuje?
Sprzedaż, powiedziała Anna, patrząc na blat stołu. I jeszcze ktoś. Muszę się upewnić kto.
To proszę się upewnić. Że też pani tego nie wie, niesamowite. Zaczynamy już? Może ja zacznę.
Tadeusz odchrząknął. Spojrzał w sufit znacząco i zmrużył oczy. Odchrząknął znowu.
Proszę zadać pytanie, powiedział uroczyście.
Może od początku? zapytała Anna.
Tak, zgodził się pan Tadeusz. Więc... Nazywam się Tadeusz Stokrocki. Mam osiemdziesiąt jeden lat. Kiedy wybuchło powstanie, miałem lat szesnaście. Rozumie pani? Byłem młodszy niż pani. Pani ma osiemnaście, tak?
Dwadzieścia dwa.
To pani wygląda na osiemnaście. Przez tę cerę bledziutką. Skórę ma pani z bibuły, mówił to ktoś pani? Toteż ja wtedy miałem szesnaście, i kim byłem, chłystkiem młodym, czystym, chłopcem zwyczajnym, ale z rodziny zamożnej, to muszę przyznać, wykształconej, rodzice pochodzili ze szlachty inteligenckiej, ojciec doktor, matka też wspaniała kobieta, bardzo wysoka, smukła, piękne włosy. Kobiety już takich włosów nie mają, teraz to chemia tylko, kosmetyki, pestycydy. Właściwie jakiej pani ode mnie oczekuje opowieści?
Anna zawahała się.
Prawdziwej, powiedziała.
Co to znaczy prawdziwej? zapytał pan Tadeusz. Co to jest prawda?
Prawda nie jest kłamstwem, tak?
Proszę pani, żachnął się pan Tadeusz. Tak pani prawdę definiuje? Tego pani nauczyli na studiach? Na jakiej uczelni pani studiuje, jeśli mogę spytać?
Na Uniwersytecie Warszawskim, powiedziała Anna.
Dobrze, a co?
Dziennikarstwo.
Pan Tadeusz zaśmiał się.
Więc uczą panią pewnie, jak prawdę zamieniać w kłamstwo?
Anna milczała.
Uczą nas rozmawiać, między innymi, powiedziała.
To dobrze, powiedział pan Tadeusz. To dobrze. Mam nadzieję, że panią nauczyli, bo to jest bardzo trudne. A co do prawdy, proszę pani. Prawda jest tylko jedna. Jest stała. Ma w sobie taką siłę, że zawsze wygra z kłamstwem. Prawda to nie są tylko fakty, prawda to uniwersalna moralność, głęboka moralność człowiecza. Kiedyś, przed wojną, ludzie mieli prawdę we krwi, rozumie pani, wypijali ją wraz z mlekiem matki. Dla pani to jest pewnie nie do pomyślenia. Ale ludzie mieli prawdę i moralność głęboko zakodowane. Mówili prawdę, to znaczy ich słowa były odbiciem rzeczywistości, nie zakrzywiały jej, nie zmieniały, ani na gorszą, ani na lepszą. Niech pani teraz włączy telewizor, niech pani mi znajdzie jedną osobę, która będzie mówiła prawdę.
Mam włączyć? zapytała Anna.
Nie, nie o to mi chodzi. Pani nie rozumie chyba.
Rozumiem, powiedziała Anna.
Mam nadzieję. Chodzi mi o to... Więc miałem szesnaście lat, skończyłem gimnazjum, proszę pani, w tamtych czasach gimnazjum było na poziomie studiów wyższych, albo i jeszcze wyższych, greka, łacina, języki obce, francuski, niemiecki, rosyjski, to była oczywistość. Cała historia filozofii, to my ją mieliśmy w jednym paluszku, proszę pani, my się kłóciliśmy na przerwach który jest lepszy, Platon czy Arystoteles, jeden z drugim się pobili nawet o to, takie to były czasy. Wówczas nie było tak, że jak humanista, to nie potrafi dwa do dwóch dodać, nie potrafi wyciągnąć pierwiastka, wniosku. Umysły były wszechstronne, najlepsi matematycy w gimnazjum recytowali poematy Słowackiego. Pani wie, kto to jest Słowacki? Tak, powiedziała Anna.
Wieszcz polski narodowy, drugi po Mickiewiczu. Powiem pani, interesowałem się wszystkim. Wszystko pasjonowało mnie. Była we mnie wielka ciekawość świata, wielka pasja, odwaga w dociekaniu. Nie poprzestawałem na małym, a miałem umysł humanistyczny, ale też bardzo logiczny, można powiedzieć analityczny, to znaczy doskonale pojmowałem związki, relacje między rzeczami, zależności, następstwa. Zresztą, wtedy wrażliwość ludzka była inna, zupełnie. I cóż...
Pan Tadeusz zawahał się i wahała się Anna.
Przepraszam, pan miał szesnaście lat gdy wybuchło powstanie? Czyli uczył się pan na tajnych kupletach?
Nie, w gimnazjum, powiedział pan Tadeusz oschle.
Czyli miał pan szesnaście lat gdy wybuchła wojna?
Nie! Powstanie! Mam osiemdziesiąt jeden lat! O co pani chodzi?
Anna milczała.
O co pani chodzi? Pani jest pies, że tak węszy? Co pani nie pasuje?
Anna nie wiedziała, co powiedzieć. Pan Tadeusz wpatrywał się w nią karcąco.
Czuło się wojnę w powietrzu, kontynuował. Nie mówiło się o tym, ale wiadomo było, że jeśli tylko ktoś da nam znak, pójdziemy. Niepokój był wielki, ale też wzniosłość, serca wznosiły się do góry. Przemówień Becka słuchaliśmy z zapartym tchem. Wszystko było dla nas jasne. Ja miałem wtedy plany, różne plany na przyszłość. I wybuchła wojna. Straszna, krwawa wojna.
Pan Tadeusz zaczerpnął oddechu.
To koniec na dziś, powiedział. Wymęczyła mnie pani, ja potrzebuję odpocząć.
W takim razie... Jutro? zapytała Anna.
Jak będzie pani miała ochotę, powiedział pan Tadeusz i szybkim krokiem przeszedł przez przedpokój. Zdążyła tylko powiedzieć „do widzenia”, i już zamknęły się za nią drzwi.
Lecz podczas kolejnego spotkania pan Tadeusz sam odwiesił jej płaszcz i zaproponował herbatę. A potem mówił. O zbieraniu amunicji i broni, skąd tylko się dało, z rozpaczliwym zawzięciem. O tym, jak przewożono broń, na taczkach, przykrytą kwiatkami i ziemią. O tym, jak czekano na decyzje, bo do końca nikt nie miał pewności, kiedy powstanie wybuchnie. O tym, że wszyscy byli tak samo mądrzy, tak samo głupi, tak samo hardzi. I że w mieszkaniu na Ochocie mianowano ich żołnierzami, tuż przed powstaniem, jego i dwunastu innych chłopaków. I że on był najmłodszy, i miał najjaśniejsze włosy ze wszystkich.
Dzieciaki noszą w kieszeniach kamienie, on nosił w kieszeniach granaty. Dzieciaki noszą kolegów na barana, on niósł ciało swojego kolegi.
Wie pani, pani Anno, jak ciężkie jest martwe ciało? zapytał. Ile tak naprawdę waży siedemdziesięciokilowy worek cementu, jakim staje się człowiek? Tamtego dnia lało jak z cebra, a ja, zataczając się, niosłem ciało kolegi rok młodszego, po tym jak zestrzelił go niemiecki snajper, na moich oczach. I jego ciało, pamiętam, że pomyślałem tak wtedy, chroniło mnie przed deszczem.
Zachorowałem potem, leczyły mnie siostrzyczki w prowizorycznym szpitalu. Całe na biało. Gołębie białe. A potem znowu walczyłem. Spałem byle gdzie. Walki trwały tak długo, tak strasznie długo, wszystkie dni zlały mi się w jedno, to jest jak wielka krwawa plama, nie da się oddzielić od siebie kropli krwi. Stałem raz na straży, na Miodowej, trzymaliśmy barykady, i miasto było opustoszałe, wyludłe, żadnych śladów, żadnych odgłosów, nic. To był koniec świata dla mnie wtedy. Myślałem, że to teraz koniec świata jest.
Spojrzał na Annę, czekając, aż się odezwie, ale Anna milczała.
Dla pani to jest istotne, pani Anno? zapytał.
Wszystko, co pan mówi, jest ważne, powiedziała.
Ale czy dla ciebie to jest istotne?
Tak. Anna zawahała się. Na pewno tak.
To dobrze, powiedział pan Tadeusz. Jestem już zmęczony. Przyjdź jutro, o tej samej porze.
A potem, kłaniając się, bez najmniejszego odgłosu zamknął za nią drzwi.
Od tamtego spotkania przy każdym powitaniu całował ją w rękę. Na stole znajdowało się ciasto, strucla serowa.
To było ulubione ciasto mojej żony, wyjaśnił. Żona moja, Aniu, miała w czasie powstania dokładnie tyle lat co ty, osiemnaście. Nie wyobrażasz sobie, jaka była waleczna.
Mam dwadzieścia dwa lata, powiedziała Anna.
No właśnie. Nie ma już takich kobiet. W każdej chwili mogła uciec. Jej rodzice mieli tyle pieniędzy, że wystarczyłby jeden telefon, i następnego dnia przekroczyłaby granicę. Ale nie chciała. Nie było sposobu, żeby rodzice namówili ją do ucieczki. Po prostu nie wyobrażała sobie, że mogłaby tutaj to wszystko zostawić. I była wszędzie, chodziła w każde miejsce, nie ważne co, nie bała się niczego. Jak trzeba sanitariuszka, jak trzeba łączniczka, jak trzeba po prostu żołnierz. Niezłomna, wspaniała, dzielna kobieta. Umarła na serce.
I Tadeusz wyjął album z fotografiami, i pokazywał zdjęcie po zdjęciu, a każde było historią.
A potem pokazywał kolejne albumy i kolejne. Często wycierał nos w chusteczkę, a raz nawet odszedł na bok. Anna piła herbatę, słuchała i czuła spokój.
I uśmiechała się, gdy przy każdym pożegnaniu pan Tadeusz całował ją w rękę, nachylając się nisko i dotykając dłoni z namaszczeniem.
Aż pewnego razu, gdy trzymając dłoń na klamce, podała mu drugą rękę, Tadeusz nagle chwycił ją, przyciągnął do siebie, i powiedział do ucha:
„W potoku włosów twoich, w rzece ust
kniei jak wieczór – ciemnej
wołanie nadaremne,
daremny plusk”.
Anna szarpnęła ciałem z całej siły i wyrwała się. Zbiegała po schodach, płacząc. Na twarzy czuła zapach starych miętówek i środków odkażających.
Postanowiła, że nie wróci tam więcej.
I właściwie od tego momentu zaczyna się historia Anny i miłości, jaką zapałał do niej powstaniec Tadeusz Stokrocki. Gdy Anna nie przyszła przez dwa dni z rzędu, Tadeusz zadzwonił do redakcji „Orła Białego” i poprosił o jej adres, ponieważ Anna zostawiła plik notatek i on chciałby je jak najszybciej oddać, bo wydają się ważne.
Godzinę później stał pod jej drzwiami, trzymając w ręku list. Dzwonił. Dzwonił długo. Anna stała po drugiej stronie, nie poruszając się. Zdumiona patrzyła na kartkę, która powoli, jak biały język, wsuwała się do mieszkania przez szczelinę pod drzwiami. Kiedy dzień później zmusiła się, by wziąć list do ręki, czuła wstręt.
Pisał do niej Tadeusz: „Droga Anno! Czym uraziłem cię? Co zrobiłem nie tak? Poruszyłem niebo i ziemię, byleby tylko skontaktować się z Tobą. Martwi mnie, że milczysz i martwi mnie, że skończyły się nasze spotkania. Nie opowiedziałem Ci wszystkiego. Właściwie nie opowiedziałem Ci nic.
W „Orle Białym” powiedzieli mi, że zrezygnowałaś z naszych spotkań. A ja? Przecież jest Twoim obowiązkiem wysłuchać mnie do końca. To, co usłyszysz ode mnie, będzie dla ciebie bardzo cenne. Pospiesz się. Nie mamy wiele czasu”. Tobie oddany Tadeusz”.
Anna wyrzuciła list do śmieci, ale po kilku godzinach wyjęła go. Zostawiła na stole w kuchni, żeby pokazać swojej współlokatorce, Mai Maj.
No bardzo śmieszne, skwitowała Maja. Ale uważaj co dalej. On jest całkiem żywotny, może ci dać popalić. I głupi nie jest, w końcu przeżył powstanie.
Zaśmiała się jakby grzmiały bomby.
Dzień później, gdy Maja wychodziła rano do pracy, zobaczyła przywiązane do klamki kwiaty. Nie budziła Anny, lecz zostawiła je w kuchni, wraz z kartką: „Twój staruch”.
Kilka dni później, leżąc na wycieraczce, list czekał na Annę.
„Droga Anno, siedziałem dziś na ławce przed uniwersytetem, widziałaś mnie? Czy podobały Ci się kwiaty? Takie same dałem Ci w Sejnach, pamiętasz? Czy oblewasz się rumieńcem na to wspomnienie?
Przypominam Ci, że powinniśmy kontynuować nasze spotkania. Nie usłyszałaś ode mnie, co zdarzyło się po powstaniu. Rozumiem, że studiujesz i jesteś zajęta, ale pewne sprawy są priorytetowe. Cały czas czekam na Ciebie. Twój Tadeusz”.
Ciało Anny zesztywniało. Rozejrzała się po pokoju, a potem zgasiła światło w mieszkaniu. Podeszła do okna. Kilkadziesiąt metrów dalej, na ławce obok trzepaka, siedziała nieduża, zgarbiona postać, wpatrując się w jeden punkt. Anna odskoczyła od okna. Zasunęła zasłony i stała bez ruchu, dopóki jej serce przestało się szamotać. Kilkanaście minut później usłyszała pukanie do drzwi, ale nie poruszyła się. Drgnęła dopiero, gdy usłyszała, jak w zamku przekręca się klucz.
No lalka, rozległ się w przedpokoju głos Mai. Twój amant znowu zostawił badyle. Na moje oko, to on je z ogródków rwie, jeżeli w Warszawie w ogóle są ogródki. Zobacz jakie ubożuchne.
I wchodząc do pokoju, pomachała trzema nadłamanymi bratkami.
Żadnego bileciku, zauważyła Maja. Przestał się starać.
Wyprowadzimy się stąd, Maja, powiedziała Anna. Albo ja się wyprowadzę, jak chcesz, nie zniosę tego dłużej.
Maja wpatrywała się w nią.
Wyprowadzimy się, powiedziała.
W ciągu trzech tygodni poszukiwań Anna dostała dwa listy, śmierdzący naftaliną szlafrok i mały bukiet róż.
Oraz bilecik. „Nie zwlekaj, Anno, coraz gorzej się czuję. Czas ucieka, należy się spieszyć. Twój T.”
I Anna spieszyła się, kiedy pod osłoną nocy wywoziły rzeczy z mieszkania na Woli: dwa materace, dwa lekkie stoliki i cztery walizki pełne książek, i mnóstwo worków foliowych pełnych papierów i ubrań. Anna pilnowała, żeby nie zostawić żadnych śladów.
Spokój trwał sześć miesięcy. Przez sześć miesięcy pilnie węszył Tadeusz.
Aż złapał trop.
Zamarła matka Anny, kiedy do rąk własnych dostała list polecony z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Żeby zrozumieć, o co chodzi, musiała przeczytać go dwukrotnie, a potem dwa razy zapytać męża, czy to prawda, co czyta, i czy Annie nic nie grozi.
Albowiem administracja Ministerstwa Spraw Wewnętrznych powiadamiała panią Annę Kowalską, że w związku z pismem, złożonym przez pana Tadeusza Stokrockiego, w sprawie otrzymania przez panią Annę Kowalską spadku w drodze dziedziczenia (wysoka suma pieniężna), adres zameldowania pani Anny Kowalskiej został udostępniony wykonawcy ostatniej woli osoby zmarłej, panu Tadeuszowi Stokrockiemu”.
Krystyna Kowalska spojrzała na Stanisława Kowalskiego.
Czy ja dobrze rozumiem? Czy to może być twój wujek z Kanady, ten schizofrenik?
Ale Stanisław pokiwał przecząco głową.
Niewiele myśląc, Krystyna chwyciła za telefon, chociaż pora była jeszcze wczesna.
Kto to jest Tadeusz Stokrocki, Aniu? zapytała, gdy tylko usłyszała w słuchawce niechętne halo.
I Anna zrozumiała, że koło historii toczy się dalej, tratując na swojej drodze wszystko.
Dwa tygodnie później do mieszkania Kowalskich zadzwonił nikt inny, jak Tadeusz Stokrocki, uprzejmie pytając, czy może porozmawiać z Anną.
Niech pan zostawi w spokoju naszą córkę, powiedziała Krystyna i bardzo pilnowała się, by nie podnieść głosu, bo sama była nauczycielką historii. Niech pan się uspokoi. Pan prześladuje młodą dziewczynę.
Nie rozumiem, powiedział Tadeusz i zrobiło mu się ogromnie przykro. Pani mówi o Annie? Ja prześladuję Anusię?
Pan! Córkę moją Annę, zawołała Krystyna.
To chyba pomyłka, powiedział Tadeusz i odłożył słuchawkę.
Zadzwonił jeszcze tego samego dnia. Potem trzy dni później. Potem dwa. Trzy.
Niech pan przestanie! krzyczał do słuchawki Stanisław Kowalski, sapiąc przy tym z nerwów, a był człowiekiem spokojnym. Proszę pana, bardzo pana proszę, niech pan zostawi w spokoju naszą rodzinę!
Ależ oczywiście, zgodził się Tadeusz. Ja pana doskonale rozumiem i najmocniej za wszystko przepraszam, proszę mi tylko powiedzieć, gdzie teraz mieszka Anna.
I Stanisław rzucił słuchawką. Słuchawka odbiła się od widełek i smętnie zwisała na kablu, powoli dyndając.
Żeby nie psuć sobie z nikim relacji, trzy tygodnie później Tadeusz wysłał Stanisławowi prezent. Długo nie mógł Stanisław pojąć, że to, co trzyma w ręku to ni mniej, ni więcej, lecz zeszyt trzydziestodwukartkowy w kratkę. Zawierający ni mniej, ni więcej, lecz napisaną odręcznie starannym pismem historię samospaleń w Polsce, autorstwa Tadeusza Stokrockiego. Z dedykacją. „Łącząc wyrazy szacunku, pozostaję z sympatią – Tadeusz Stokrocki”.
Wówczas to Stanisław Kowalski, inżynier budownictwa, zamieszkały w Bukownie, powiat olkuski, województwo małopolskie, człowiek poważny i solidny, wierzący, niepraktykujący, po raz pierwszy od wielu miesięcy odczuł niepokój. Krystynę Kowalską ogarniała z kolei bezsilność, kiedy przeglądała napływające powodzią listy. Była ona kobietą powściągliwą, raczej uczynną, być może nieco zbyt upartą i pamiętliwą, ale posiadała wyczucie, które nabierają kobiety w jej wieku. Dlatego też nie powiedziała Annie, że na dwóch stronach listu Tadeusz snuje opowieść o tym, jak Anna po ciężkim dniu na uczelni bierze kąpiel w jego mieszkaniu, przy uchylonych drzwiach do łazienki. I że Tadeusz pamięta, że na trzecie spotkanie przyszła w bluzce z dużym dekoltem. I że zwrócił uwagę, w jaki sposób kładła przy nim rękę na kolanie. I że on wie, co ona sobie wówczas myślała.
Chociaż Krystyna nie mówiła o tym Stanisławowi, często myślała o starcu przed zaśnięciem, mając przed oczami niepozorną, karłowatą postać, obdarzoną nieludzką siłą. Aż raz powróciła do niej myśl, która prześladowała ją w dzieciństwie: że źli ludzie, nudząc się, rozgniatają w palcach głowy gołębi, i odtąd myślała o tym tak często, że chcąc się wreszcie uwolnić, Krystyna zwierzyła się z tego córce.
Ale Anna odpowiedziała: Nie mam już siły, mamo.
Nie zapominała o starcu Krystyna i Tadeusz także pamiętał o matce Anny.
„Szanowna Pani, pozwolę sobie wysłać znakomity przepis na kaczkę w śliwkach. Chciałbym zasugerować, by niniejszą potrawą uczcić obronę przez Annę pracy magisterskiej, co, żywię nadzieję, nastąpi niebawem”.
Ale Krystyna nie skorzystała z tej propozycji i odrzuciła też kolejną: „Szanowna Pani, domyślając się, że Państwa sytuacja finansowa nie jest satysfakcjonująca, pragnę zaoferować Państwa córce możliwość zamieszkania ze mną. Rozwiązanie to dla obu stron może okazać się bardzo korzystne”.
Znalezienie nowego adresu Anny zajęło mu dziewięć miesięcy. Anna nie wiedziała, jak na nią trafił. Po prostu, pewnego dnia zobaczyła, że do klamki doczepione są kwiaty.
Co kilka dni zbierała z wycieraczki: rośliny żywe i sztuczne, cięte i doniczkowe, listy, wycinki z gazet, przepisy. Od czasu do czasu także drobną biżuterię, zawsze we własnoręcznie przez Tadeusza zrobionym pudełku: sznur bursztynów, dwa razy kolczyki, raz cienką bransoletkę.
Ale z surowym bilecikiem: „Otrzymujesz ode mnie, Anno, ozdobę, lecz pamiętaj, jeśli kiedykolwiek jakiś mężczyzna powie Ci, że jesteś seksowna, masz pełne prawo splunąć mu w twarz. Złudne są naskórkowe wrażenia zmysłowe!”. Dostała Anna także książkę księdza Henryka Łuczaka „Patrzyłem młodym prosto w oczy”. I znowu bilecik był srogi: „Ani razu nie podziękowałaś mi, Aniu!”.
Wtedy Anna rozpłakała się.
Skurwysyn cholerny, stary głupi dziad! krzyczała Maja, upychając w koszu badyle. W dupę kopany polski powstaniec! Że też go Niemcy nie skasowali, co to za kurwa mać nieszczęście, że go w czterdziestym czwartym nie rozjebał jakiś czołg. Anna siedziała po turecku na materacu, z rozszerzonymi oczami, zastygła, niema, i tylko cienie pod oczami zdradzały, jak bardzo jest zmęczona.
Ile jeszcze mogę znieść, powiedziała. Zamilkła. Odchyliła głowę i Maja zastanawiała się, czy Anna się śmieje, czy krztusi. Chyba jednak krztusi, stwierdziła po chwili.
W pokoju zszarzało od zmierzchu. Jednym pociągnięciem ręki Maja zaciągnęła zasłony.
Żeby nie widział cię staruch, powiedziała. A on był znowu w nocy?
Tak.
I co zostawił?
Idź sobie obejrzyj, powiedziała Anna. Jest w przedpokoju przy drzwiach.
Fiu fiu, zawołała Maja po chwili. Zapukał do drzwi jak zostawił to cudo?
Nie, powiedziała Anna. Ja nie wiem, jak to możliwe, że jego ktoś w nocy wpuszcza. Bo ja tego nie rozumiem, jak ten stary po prostu skurwysyn może tu wejść. I nam pod drzwiami tak stać, rozumiesz? My jesteśmy po jednej stronie, a on po drugiej.
Zaglądałaś tam do środka? zapytała Maja z przedpokoju.
Nie, powiedziała Anna. Nie obchodzi mnie, co tam jest. Pewnie to samo, co zwykle.
To może ja ci powiem, powiedziała Maja i weszła do pokoju z obklejonym różową krepiną pudełkiem po butach, przypominającym trumienkę dla ptaszka.. Na wieczku przyklejone było duże serce, wycięte z kartonu i pomalowane czerwonym flamastrem, co dawało kolor brudnobordowy. Zamaszysty napis „Dla Anny” był niemal wyskrobany długopisem.
No, i bardzo elegancko podpisane, powiedziała Maja, udając chichot. Konkret i do tego na bogato.
Podniosła pokrywkę. W środku pudełka, pośród zasuszonych płatków róż i główek sztucznych kwiatów, znajdowało się kilkanaście cukierków.
No więc znowu mieszanka wedlowska, to po pierwsze, powiedziała Maja, i pokazała Annie cukierka. Ale to nie wszystko, ciągnęła. W środku jest jeszcze pudełeczko. A to ci flirciarz, ten twój dziad.
I wyciągnęła pudełko, i uśmiechając się, podniosła pokrywkę.
To tego jeszcze nie było, powiedziała.
Na jej palcu dyndały czerwone, koronkowe stringi.
Aniu, majteczki dla ciebie, powiedziała Maja, śmiejąc się krótkim, zdławionym chichotem.
Anna odwróciła twarz do ściany.
Nie wierzę w to, jęknęła.
To tu masz dowód, tylko się odwróć, powiedziała Maja i zamachała majtkami. Duże strasznie, a ty masz taki mały tyłek. Mogę sobie wziąć?
Weź je. Ja pierdolę. Zabierz je.
To jeszcze nic, powiedziała Maja. Jest jeszcze ulotka o badaniu piersi. I karteczka. Karteczka brzmi tak: „Droga Anno, pamiętaj, badaj piersi trzy dni po miesiączce. To bardzo ważne. Pozdrawiam. Twój Tadeusz”. No i co, źle? Kto tak o ciebie zadba, jak nie on?
Daj spokój, powiedziała Anna. Wyrzuć to.
Wstała i chybocząc się, poszła do łazienki.
Nie bądź taka niedostępna, krzyknęła za nią Maja. Poderwała się i stanęła pod drzwiami. Średnia wieku się wydłuża, powiedziała, podnosząc głos. A on ma tylko osiemdziesiąt. Poza tym, nie każda w naszym wieku może powiedzieć, że miała powstańca. Ja nie miałam, na przykład.
Anna siedziała na brzegu wanny, nie wiedząc, co ma zrobić.
Zamknij się, zawołała.
Dotknęła palcami skóry na policzku, a potem szarych pręg pod oczami. Coś miała zrobić, ale zapomniała co. W moim odczuciu powinnaś szanować historię polską, której to staruch jest przedstawicielem, ciągnęła Maja, kołysząc się, a to na palcach, a to na piętach. Zawsze jest o czym pogadać, piątkę miałaś na maturze z historii, bitwę pod Grunwaldem kojarzysz, o cudzie nad Wisłą coś tam słyszałaś. Byś mu pokazała komiksy o wojnie albo zakazane piosenki możecie sobie pośpiewać. W temacie kultura opowiedzielibyście sobie Kanał, poczytalibyście Pamiętnik z powstania warszawskiego i kurde nie mów mi, że nie jest bombowo.
Zamknij się, powtórzyła Anna.
O, jeszcze Pianista jest, źle? Bardzo dobry film. W sam raz do pogadania jesiennym wieczorem. Maja stała chwilę pod drzwiami, ale kiedy usłyszała płacz, odeszła.