Czy jest coś, czego Christopher Moore jeszcze nie wyśmiał? Znany ze swego ironicznego usposobienia pisarz nikogo ani niczego do tej pory w swych książkach nie oszczędzał: dzieci emo, wampirów, śmierci, dostało się nawet Jezusowi. W końcu jednak ostrze satyry musiało trafić na coś naprawdę wyjątkowego – i tak też się stało. Szekspir – legenda, literacki pomnik, coś, z czym musi zetknąć się nie tylko każdy, kto posługuje się językiem angielskim, ale po prostu każdy… Jednym słowem: twardy orzech do zgryzienia. Wydawać by się mogło, że pomysł parodiowania dokonań Szekspira to porywanie się z motyką na słońce – żeby bowiem karykatura była udana, trzeba nie tylko bardzo dobrze znać samo dzieło, ale także styl parodiowanego autora. A trzeba przyznać, że chcieć wznieść się na szekspirowskie wyżyny stylu może tylko szaleniec. Albo Christopher Moore, który w posłowiu Błazna przyznaje się, że żywił w związku z tym pewne obawy. Jednakże nie święci garnki lepią – z tym właśnie nastawieniem amerykański pisarz wziął
się do pochłaniania wiedzy na temat szekspirowskich dramatów, efektem czego jest oczywiście Błazen.
Historia prosta, jak u samego Williama: oto na dworze króla Lira przebywa trefniś, którego pochodzenie okryte jest mrokami tajemnicy. Kieszonka, bo takie imię nosi ów błazen, to dziecko-podrzutek, wychowane w żeńskim (prawie) klasztorze, z którego został wygnany za opaczne i zupełnie nieplatoniczne rozumienie pojęcia miłości bliźniego oraz wytrwałe uskutecznianie go z zamurowaną w ścianie za rzekome grzechy anachoretką przez – dodajmy – dziurę w owej ścianie. Od razu zatem wiadomo, że Kieszonka to nie taki znów zwykły akrobata i komediant, ale i Casanova co się zowie. Wykorzystują tę nieprawdopodobnie ważną cechę dwie z trzech córek leciwego Lira, a wszystko to oczywiście za jego plecami. Akcja rozpoczyna się od – jakżeby inaczej – pojawienia się ducha (gdyż jak powszechnie wiadomo „zawsze musi być ten cholerny duch”), który niczym mityczna Kasandra przepowiada zagładę królewskiego domu i rządy błazna. Zdroworozsądkowe pukanie się w tym miejscu w czoło nie zdaje się na nic: kręte są ścieżki
szekspirowskich przepowiedni i uwikłanych w owe proroctwa bohaterów. Tak samo, jak u Szekspira, finał musi nie tylko powalić czytelnika na kolana, ale także dorzucić kilka dodatkowych, zupełnie niemożliwych do przewidzenia, wieńczących dzieło faktów.
Zasadniczo nie można ujawnić, kto kogo oszukał, zdradził, wyśmiał czy też zgwałcił w ogólnym wyścigu po koronę, władzę, miłość i tak dalej. Zakres twórczego korzystania z dorobku genialnego Anglika (którego, pamiętajmy, niemal wszystkie dzieła były plagiatami) jest w istocie spory: choć Moore bierze na warsztat głównie Króla Leara, nie mogło zabraknąć mniej lub bardziej oczywistych odwołań do Hamleta, Romea i Julii oraz Makbeta, a także ogólnie pojętej barbarzyńskiej kultury dawnego Albionu. Właściwie powinnam od razu napisać, że Moore popełnił chyba najlepszą rzecz w całej swojej dotychczasowej twórczości. Perypetie są nie tylko zabawne: one sprawiają, że po prostu płacze się ze śmiechu. Ciekawe, że suma owych zdarzeń jest obiektywnie rzecz biorąc naprawdę tragiczna, co Moore często bardzo przewrotnie uwypukla, mieszając rubaszne, wulgarne żarty z przepełnionymi melancholią rozważaniami bohaterów na temat marnej jakości życia na tym łez padole oraz – obowiązkowo – niemożności podjęcia najprostszej
nawet decyzji. W przebogatej galerii bohaterów nie zabrakło chyba żadnego typu: targany uczuciami władca, rozwiązłe dziewoje, energiczny, dumny hrabia, naturalny idiota wyjątkowo hojnie obdarzony przez naturę, młody niegodziwiec, wiedźma… Błazen to świetny tekst, napisany bardzo lekko i sprawnie. Książkę czyta się błyskawicznie; co istotne, nie ma w niej niepotrzebnych, męczących dłużyzn, jak to zdarzało się w innych publikacjach autora. Absolutna wisienka na torcie.