Ostatni tom tetralogii Simmonsa przynosi rozstrzygnięcia i pozwala śledzić kluczowe etapy przemiany dziewczynki – jaką była Enea, córka Brawne Lamii i hybrydalnej persony, wzorowanej na poecie Johnie Keatsie – w kobietę, Tę Która Naucza, a jednak stanowczo wzbrania się przed używaniem w stosunku do niej określenia „Mesjasz”. Jej ochroniarz, Raul Endymion, staje się dla dziewczyny kimś więcej niż tylko towarzyszem i obrońcą. Wciąż jednak musi dotrzymać obietnicy, którą złożył staremu poecie, autorowi legendarnych Pieśni, Martinowi Silenusowi: obalić PAX i złamać panowanie Kościoła Katolickiego, sprowadzić na miejsce Ziemię, ukrytą przez tajemniczą frakcję „lwów”, „tygrysów” i „niedźwiedzi” oraz umożliwić poecie spotkanie z jego wychowanką, zanim nienaturalnie długowieczny dzięki kriogenice starzec w końcu pożegna się z życiem.
Endymion nigdy nie traktował serio zapowiedzi, że rezolutna dwunastolatka będzie wirusem w organizmie skostniałej teokracji, nauczycielką milionów, mistycznym awatarem. Uczucie, które ich połączyło, nie zmieniło jego przekonań. A jednak na oczach tego prostego chłopaka z Hyperiona kilkunastoletni dzieciak niepostrzeżenie podporządkował sobie rzesze dorosłych, które za naturalne uważały kierowanie do Enei pytań o naturę wszechświata w ramach organizowanych przez nią „kółek dyskusyjnych”. Był to jednak zaledwie wstęp, niedługo potem Enea, przemieszczając się w Pustce, Która Łączy, zaniosła swoją naukę i swoją niezwykłą (była wszak dzieckiem hybryda i ludzkiej kobiety) krew na inne planety dawnej Sieci. Wraz z zapadnięciem na „zarazę Enei” jej uczniowie masowo odstępowali od Kościoła, wybuchały rozruchy, szerzył się bunt. Tego PAX, Kościół, a zwłaszcza TechnoCentrum, nie miały zamiaru tolerować. A Enea nie zamierzała w nieskończoność uciekać – już w życiu płodowym poznała swoje przeznaczenie, którym było
rzucenie Kościołowi bezpośredniego wyzwania. Rezultat takiego starcia teoretycznie mógł być tylko jeden, ale nikt lepiej od Tej, Która Naucza, nie zdawał sobie sprawy z faktu istnienia wielu możliwych przyszłości…
Przejście na poziom dosłowności w opowieści do tej pory opartej na rozbudowanych metaforach i wielkiej poezji Keatsa, to posunięcie, które najbardziej zaszkodziło Triumfowi Endymiona. Simmons zdecydował się na uczynienie z Enei prawdziwego Mesjasza – stąd komunia z jej krwi i sugestia, ze Jezus również dosłownie dał uczniom do spożycia swoją krew (rozpuszczoną w winie podczas Ostatniej Wieczerzy)
. Stąd jej powracające niczym refren przewidywanie własnej, okrutnej śmierci. Nie pomaga ostatniemu tomowi wysokie stężenie wyjątkowo mętnej metafizyki, którą przepojone jest nauczanie Enei. Dziewczyna wykłada swoje dogmaty niechętnie, niby to odzierając je z premedytacją mistycznej otoczki, ale wciąż pozostają one czystą abstrakcją. Powraca znany już motyw miłości jako potężnej siły, źródła niewyobrażalnej energii. Ale dochodzą nowe, właściwie niewyjaśnione, „etapy wtajemniczenia”. Trzeba poznać język umarłych, potem język żywych, zrozumieć muzykę sfer i zrobić pierwszy krok.
Ponadto autorowi tak bardzo zależało na oddaniu ogromu kontrastu między walczącymi stronami – dobrą i złą, że zrobił coś, co przytrafia mu się bardzo rzadko – uciekł się do jednoznaczności. Z wyjątkiem ojca de Soi, cały PAX jest jednolicie czarny. Enea i jej stronnicy zaś jaśnieją bielą prawości i słuszności. Ciężko się zaangażować w tak rozpisaną konfrontację. Ostoją normalności pozostaje Raul – dziwnym trafem odporny na postępującą ideologizację swojego otoczenia. Niepotrzebnie też Simmons podomykał niektóre wątki z poprzedniej dylogii – zagadkę zniknięcia jedynego pielgrzyma, który w Hyperionie nie opowiedział swojej historii, templariusza Heta Masteena, kwestię tożsamości Chyżwara, losy pułkownika Kassada. Lepiej byłoby pozostać przy niedomówieniach, nawet kosztem autorskiej wizji. Wybrana została – po raz kolejny – dosłowność.
Gdy tak wyliczam wady, powstaje wrażenie, ze uważam Triumf za kiepską powieść. Rzecz ma się nieco inaczej – kiepską, ale jak na powieść Simmonsa. Dla którego mam osobną skalę. Kiepską na tle poprzednich trzech tomów cyklu i dlatego tak bardzo rozczarowującą – bo tetralogia hyperiońsko-endymiońska stanowi jeden z najlepszych cykli, jakie dotąd miałam okazję czytać, nawet mimo faktu, że poziom finału odbiega znacznie od poziomu otwarcia. Obiektywnie Triumf to przemyślana, drobiazgowo rozplanowana, napisana znakomitym stylem i wciągająca, monumentalna powieść SF, ze słabszymi fragmentami, ale wciąż dobra. Kto przeczytał trzy pierwsze odsłony, musi sięgnąć i po ostatnią, by poznać koniec tej epopei, rozpisanej na bez mała trzy setki lat.