Od początku wiemy, że stawka w prywatnym śledztwie, prowadzonym przez byłego wrocławskiego policjanta, Tomasza Winklera, będzie wysoka. Niewykluczone, że najwyższa, bo przeciwnikiem będzie demoniczny geniusz zbrodni, aktor teatru śmierci, tak perfekcyjny, że właściwie niewidzialny. My jednak zobaczymy go kilkakrotnie, jak w wystylizowanych kostiumach pastwi się nad ofiarami aż do ich okrutnego końca.
Zlecenie, które przyjął Tomasz Winkler od nieznajomego w jednej z wrocławskich cukierni, nie było, na pozór, zbyt trudne, a zapłata aż nazbyt hojna. Biznesmen, którego żonę znaleziono przed rokiem martwą w ustronnej, cmentarnej alejce, nie przyjmował do wiadomości, że mogła ona być ofiarą przypadkowego napadu dokonanego przez nieustalonego sprawcę. Podejrzewał kochanka, czy też domniemanego kochanka, i zlecał rozpracowanie przystojnego ortopedy. A Winkler, z osobistych przyczyn, nie lubił szczególnego gatunku lekarzy, takiego, do którego należał też Karol Maria Zasławski.
Eugeniusz Dębski, autor licznych utworów z gatunku fantastyki, także jeden z najbardziej znanych tłumaczy fantastyki rosyjskojęzycznej, tym razem, wraz z żoną, eksploruje obszary thrillera i kryminału. Oryginalność, o którą w kryminalnym gatunku już coraz trudniej, polega na skonfrontowaniu arcymistrza zabijania w stylu bohaterów Deavera albo Thomasa Harrisa z lokalnym, krajowym outsiderem, którego policyjne struktury przetrawiły i wypluły głównie chyba dlatego, że nie potrafił być super-kumplem, bratem-łatą. Tomasz ma kilkoro znajomych, bardziej nawet ekscentrycznych, niż on sam, choć może nie bardziej, niż babcia Roma, z którą ów przykładny wnuczek mieszka, a nawet czasem grywa wieczorami w garibaldkę. To właśnie na ich pomoc będzie mógł liczyć przede wszystkim (na plus zaliczam także i to, że babcia pełni swoją rolę nie udając panny Marple i do zasadniczego śledztwa się nie wtrąca).
Książkę mogę polecić wszystkim tym miłośnikom kryminałów, którzy akurat nie rzucają palenia. Proza państwa Dębskich jest prowokacyjnie niepoprawna politycznie w kwestii tytoniowego nałogu. Prawie wszyscy palą w niej jak smoki. Gdyby porządnie wyżąć egzemplarz, dałoby się z niego wycisnąć parę kartonów papierosów i kilka litrów mniej lub bardziej markowych alkoholi, a tom schudłby o parędziesiąt stron. Dla mnie osobiście „Dwudziesta trzecia” była trochę zbyt… zadymiona, ale poza tym, w porządku.