Fitzek to mistrz zaskakiwania. Tym razem zaskoczył mnie zanim w ogóle zaczęłam czytać książkę. Rozpoczął od epilogu i od ostatniej strony. Przez chwilę dałam się zwieść i chciałam iść wymienić książkę. Jednak zaraz uśmiechnęłam się i też puściłam do niego oko. Ale potem uśmiech zniknął z twarzy i było już tylko napięcie i szarpanie kartek zniecierpliwionymi palcami.
Alexander Zorbach jest byłym policyjnym negocjatorem. W jednej z akcji zabił kobietę – nie był przekonany, czy dobrze ocenił niebezpieczeństwo, nie umiał poradzić sobie z poczuciem winy i odszedł z policji. Daleko mu było do siedzenia za biurkiem i spokojnego życia. Potrzebował w swoich żyłach oprócz krwi także adrenaliny. I to w dużych dawkach. Został więc dziennikarzem. I gdy go poznajemy zajmuje się sprawą kolekcjonera oczu. To psychopatyczny morderca, który postanowił zagrać w grę. Porywa dziecko, zabija matkę. W dłoń martwej kobiety wkłada stoper – na stoperze ustawia czas: czterdzieści pięć godzin. To czas, jaki daje ojcu na znalezienie dziecka, uratowanie od śmierci. Do tej pory nikomu się nie udało. Martwe małe ciała zostają zawsze znalezione bez jednego oka.
Zorbach słyszy w radiu, nastawionym na częstotliwość kanału policyjnego, zawiadomienie o odnalezieniu kolejnych zwłok ze stoperem w dłoni. Natychmiast jedzie na miejsce zdarzenia. A tam okazuje się, że nikt takiej wiadomości nie podawał – miała być trzymana w sekrecie. Na Zorbacha pada cień podejrzenia. Musi więc rozwikłać zagadkę nie tylko po to, by uratować dziecko. Musi również uratować siebie. Ma mu w tym pomóc niewidoma masażystka Alina, która dziwnym trafem odnajduje Zorbach – twierdzi, że ma wizje przeszłości i że dzień wcześniej kolekcjoner oczu przyszedł do niej na masaż.
Fitzek to zwierzątko domowe. Taki koto-pies. Kot, bo bawi się czytelnikiem, jak małą, niczego nieświadomą myszką. Gładzi czytelnika po głowie linearną akcją po to, by przygnieść go do ziemi nagłym jej zwrotem, tak, że straci dech. Pies, bo węszy, wsadza nos dokładnie do twojej głowy. Wie, o czym pomyślisz. Podrzuca tropy i wie, jak przy ich wykorzystaniu pokierować czytelnikiem. Mówi na końcu rozdziału „Tak, jak wtedy, gdy pierwszy raz chciałem zabić matkę” i czeka z boku, krztusi się od śmiechu, gdy ogląda nasze wielkie, zdziwione oczy. Czytelnik też się uśmiecha i myśli, że będzie sprytniejszy, że nie da się zwieść, ale najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że i tak Fitzkowi się udaje. Jest jak złoczyńca z jego własnych książek – przebiegły, inteligentny, przewidujący, sprytny. Właśnie ta niesamowita inteligencja tak bardzo w książkach Fitzka pociąga. I jego wszechstronność, liczne gierki słowne i intelektualne. Nawiązanie do mitologii ale też do parapsychologii. Lubię go za to, że sprawdza, bada,
szpera. To jeden z nielicznych autorów, których książki czytam naprawdę od deski do deski, bo zawsze w posłowiu może kryć się jakaś wskazówka, albo kolejna tajemnica. W Kolekcjonerze oczu w podziękował całej rzeszy ludzi, którzy pisali z nim tę książkę – rzeszy niewidomych. Ponoć pierwsza wersja książki musiała być przerobiona, bo niewidomi wytknęli mu masę błędów i stereotypów. Sam robił eksperymenty w zaciemnionych pokojach i restauracjach. Badał świat innymi zmysłami, niż wzrok, po to, by uwiarygodnić najważniejszą w tej książce postać – Alinę. I z radością przeczytałam, że ma ochotę na kolejny kryminał z Aliną w roli głównej. Zresztą to dość częste u Fitzka, że nie pozostawia na zawsze swoich bohaterów – tu na przykład spotykamy Linusa z * Kliniki* – przelotnie i na chwilę, ale jednak.
Jest taka popularna gra dla dzieci, w której trzeba układać elementy wieży – te z dołu wyciągać i układać coraz wyżej, zwracając uwagę na to, żeby wieża nie runęła. Takie są powieści Fitzka – bawi się fabułą, przekłada wątki, odwraca na wszystkie strony - to, co było mało ważne, staje się najbardziej istotne, czasem jakiś klocek w ogóle wypada z gry, bo przeszkadzał. Wieża, na której stoi kolekcjoner oczu, nie runęła.
Ale mimo wszystko pozostawia niedosyt. Dla mnie dobry kryminał to taki, gdzie jest zbrodnia, jest sprawca, jest motyw, jest ktoś, kto docieka prawdy i rozwiązanie. Tutaj Fitzek przekombinował. To zakończenie, które zaproponował, owszem, jest spójne fabułarnie i konstrukcyjnie tej powieści, ale pozostawienie czytelnika z zakończeniem otwartym w kryminale to nie jest dobry pomysł. Czytelnik się wtedy denerwuje i ma ochotę napisać maila do autora (a mail do tego autora zawsze jest podany na końcu książki) i poprosić, żeby opowiedział historię do końca.