Tak wymierała nasza planeta. Niewiele trzeba, by Ziemia przestała istnieć
Jak dużo trzeba, żeby Ziemia przestała istnieć? "Końce świata" to fascynująca opowieść o tym, jak przez miliony lat wymierała nasza planeta. Napisana przez wielokrotnie nagradzanego dziennikarza naukowego i badacza. To również wnikliwe spojrzenie w przyszłość.
A co, jeśli historia rzeczywiście lubi się powtarzać? Jak wyobrażasz sobie koniec świata? Jako zabójczą asteroidę, która z całą siłą uderzy w naszą planetę i zniszczy ją doszczętnie? Potężną falę upałów, która zaleje cały świat, unicestwi życie zwierząt i roślin? A może jako wielki wybuch wulkanu, którego lawa pokryje kontynenty? Każdy z tych scenariuszy jest prawdopodobny. A to dlatego, że wszystko już było.
Wielokrotnie nagradzany dziennikarz naukowy Peter Brannen przenosi się wraz z czytelnikami w daleką przeszłość. Burzliwą, zagadkową i pełną tajemnic. Opisuje pięć największych masowych wymierań, do których w ciągu milionów lat doszło na naszej planecie. Bada analogie pomiędzy zmianami klimatycznymi XXI w. a tymi, które doprowadziły do największych kataklizmów w dziejach świata. Analizuje możliwe scenariusze. Spotyka się z naukowcami – paleontologiami, geologami, paleoklimatologami – którzy nie tylko badają historię naszej planety, ale również przyglądają się jej obecnej kondycji. Wszystko po to, aby udowodnić, że tak naprawdę niewiele trzeba, aby Ziemia przestała istnieć. "Końce świata" to fascynująca opowieść o naszej planecie, o jej wielokrotnych początkach i końcach. Wnikliwe spojrzenie w przyszłość. To także idealny prezent dla znajomego, który nie wierzy w zmiany klimatyczne.
Prezentujemy fragment książki "Końce świata. Niezwykła opowieść o tym, jak wymierała nasza planeta" autorstwa Petera Brannena, tłum. Ewa Ratajczyk.
– Gdyby uderzyła w nas kometa Hale’a-Boppa, na powierzchni tej planety nie byłoby życia – stwierdził niedawno Peter Ward w czasopiśmie "Nautilus", wspominając o komecie, która w 1997 r. raczyła mieszkańców Ziemi pięknymi pokazami na nocnym niebie, ale – cztery razy większa od impaktora Chicxulub – doszczętnie wyjałowiłaby planetę, gdyby jej trajektoria przebiegała odrobinę inaczej. – Jesteśmy nie tylko rzadcy, na dodatek mamy szczęście. [...]
Być może przetrwanie wszystkich pięciu głównych masowych wyginięć mówi nie tyle o odporności naszej planety, ile o niepospolitości samego naszego istnienia i astronomicznym farcie Ziemi. Być może kiedy skończysz czytać to zdanie, ta niemal nieprawdopodobnie dobra passa się skończy i wyparujemy z powodu uderzenia asteroidy o średnicy 160 km, która powinna była uderzyć w Ziemię już dawno temu. A może wkrótce zaczną buchać erupcje prawdziwie apokaliptycznych kontynentalnych powodzi bazaltowych. Okazuje się, że Wszechświat prawdopodobnie jest znacznie bardziej niebezpieczny, niż możemy oszacować na podstawie własnej, być może nadzwyczajnie pomyślnej przeszłości. [...]
Jeśli to prawda – jeśli Ziemia jest astronomicznie dziwną wyspą życia we wrogim Wszechświecie – dano nam właściwie nieprawdopodobne fory. A komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie. Żadne zwierzę w dziejach planety i prawdopodobnie w widzialnym Wszechświecie nie znalazło się nigdy na rozdrożu tak ważnym, na jakim stoimy my. [...]
O ile w geologicznej skali czasu wydarzenia ludzkie wydają się nieznaczące, skala kosmologiczna jest zdecydowanie bardziej przytłaczająca: choć nasza planeta będzie się nadawać do zamieszkania już tylko przez jakieś 800 mln lat, a nasze Słońce będzie trwało później tylko następne kilka miliardów lat, pozostaje jeszcze 100 bln (czyli 100 tys. mld) lat, podczas których możliwe będzie życie w naszej Galaktyce, zanim zgasną ostatnie gwiazdy. Aguirre uważa, że jeśli ludzkość ucieknie z Układu Słonecznego i od jego nieuchronnej zagłady, rozprzestrzenimy się po całej Galaktyce i pozostaniemy w niej na długie eony. [...]
Możliwość doczekania tej bezkresnej startrekowej przyszłości może jednak zależeć od naszego zachowania w ciągu zaledwie kilku następnych dziesięcioleci. Choć Aguirre pracuje ze skalami czasu i odcinkami, które potęgują wrażenie astronomicznej nieistotności naszego gatunku, uważa, że to, jak w najbliższych latach będziemy zarządzać planetą, zrodzi konsekwencje egzystencjalne, a nawet kosmologiczne.
– Moim zdaniem znajdujemy się w miejscu, w którym w zasadzie – w zależności od tego, co się stanie w ciągu następnych 100 lat – prawdopodobne jest to, że cywilizacja i potencjalnie całe życie na Ziemi ulegną samozagładzie, [lub] jeśli tak się nie stanie, myślę, że jest prawdopodobne, iż uda nam się dotrzeć na planety pobliskie, a później odległe, i w pewnym sensie rozproszyć się po Galaktyce – powiedział. – Jeśli więc porównać te dwie perspektywy, wygląda to tak: jedna przyszłość nie zawiera żadnych interesujących świadomych procesów – choć zależy, jak potraktujemy zwierzęta i przedmioty – a w drugiej przyszłości wykładniczo rozrastają się rezerwy ciekawych świadomych doświadczeń. To wielka sprawa. Gdybyśmy byli tylko jednym spośród wielu gatunków w całej Galaktyce, moglibyśmy powiedzieć: "Trudno, jeśli się tak załatwimy, należało nam się. Mamy to, na co zasłużyliśmy". Ale jeśli w Galaktyce jesteśmy jedynymi – albo jednymi z nielicznych – niweczymy imponującą przyszłość. Tylko dlatego, że głupio się zachowujemy.
Gdy pisałem książkę na temat śmiertelności planety, zmarł ktoś, kogo bardzo kochałem. Moja mama. Ta strata naznaczyła to, co stawało się dla mnie coraz bardziej ponurą oceną perspektyw dla ludzkości. Ale moja mama nigdy nie dopuściła do siebie tego mroku. Gdy zachorowała, otoczyła się literaturą i sztuką, z których czerpała siłę: porywającą oracją Henryka V wygłoszoną w dniu świętego Kryspina, figlarną witalnością Matisse’a, nieprzejednanym buntem Elaine Stritch śpiewającej Sondheima, mistyczną przyziemnością Vana Morrisona – i pociechą wiary, której jej zazdrościłem. A kiedy zbliżał się koniec, lubiła cytować średniowieczną angielską mistyczkę Juliannę z Norwich.
– Wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze, wszystko będzie do cna dobrze! – mówiła.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Wielkie wymieranie. Przyczyną będzie działalność człowieka
Nie wierzyłem w to. Nagłówki wiadomości codziennie sprawiały, że trudno było w to wierzyć. W czasie, kiedy jedyna znana w Galaktyce planeta nadająca się do zamieszkania zmierza do geologicznej katastrofy, w serwisach informacyjnych królują dekapitacje i ukrzyżowania dotykające wyznawców liczących setki lat wierzeń, zagorzali natywistyczni demagodzy i walki plemienne. Jako gatunek wydajemy się fatalnie przygotowani na to, co nas czeka.
Być może wystawiające ludzkość na próbę zmiany w nadchodzących stuleciach wyzwolą nas z młodzieńczej głupoty i przesądów i wyjdziemy z nich jako godni i kompetentni zarządcy świata na nadchodzące miliony lat. Być może stoimy u zarania eonu sapiezoicznego – szalonego rozkwitu inteligencji i kreatywności, nowej epoki, cudownej i tak odmiennej od ery zwierząt, jak ona różniła się od poprzedzającej ją epoki bakterii. A może jednak cały ten osobliwy sen o ludzkości zamieni się w zaledwie jedną dziwną stratygraficzną warstwę, ograniczoną masowym wymieraniem i pogrzebaną w kanionach dalekiej przyszłości?