Jako czytelnik lubię wszystkie książki. Nawet te, które nadają się bardziej na przemiał niż do lektury lubię za to, że budzą we mnie tak silne emocje, że drażnią, irytują, a w końcu w jakiś specyficzny sposób uwodzą swoją pretensjonalnością i artystyczną brzydotą (do dzisiaj wspominam przerażającego Maluszka Majki Palewskiej czy sympatyczną, nieświadomie zabawną, pełną grafomańsko-erotycznych fraz Grzecherezadę Kariny Obary)
. Jako recenzent (a więc czytelnik, który od czasu do czasu musi o swoich lekturach napisać) nie lubię książek średnich, zwyczajnych, „normalnych”, nie wyróżniających się ze stosów innych tomów. Czy Miłość morderców, debiutancki tom opowiadań Dariusza Żukowskiego wydany w świetnie odnowionej serii prozatorskiej Znaku (pisałem obszerniej o tym relaunchingu na łamach WP przy okazji recenzji z Topieli Junota Diaza) również powinienem zaliczyć do nijakich? Mimo że co jakiś czas w trakcie lektury dochodziłem do wniosku, że tak, po zapoznaniu się z całym tomem wiem, że byłaby to
opinia mocno niesprawiedliwa.
Problem z Miłością morderców jest innego rodzaju. Zdaje się, że są to opowiadania „przezroczyste”, transparentne – Żukowski opowiada nam historie, przykuwa naszą uwagę, z każdą kolejną opowieścią przenosi nas do innej czasoprzestrzeni i zapoznaje z zupełnie różnymi typami bohaterów, a wszystko to robi tak skutecznie, z jakąś zadziwiającą rzetelnością i opanowaniem, że już za moment, po odłożeniu książki, możemy – paradoksalnie – zapomnieć o tym, że ją przeczytaliśmy. Zostaną w nas bowiem pojedyncze historie opowiedziane przez Żukowskiego, poszczególne wydarzenia, dialogi, fakty i postaci, a niekoniecznie pamięć o zapoznaniu się z kolejnym literackim debiutantem. Czy to dobrze czy źle? Na to pytanie każdy czytelnik Miłości morderców musi sobie sam udzielić odpowiedzi. Ze swojej strony mogę zaoferować kilka podpowiedzi.
Żukowski opowiada o Hilcie Deumelandzie, żołnierzu-płatnym mordercy, który wykonuje kolejne zadanie i wspomina swoją zmarłą ukochaną („Miłość morderców”), o Benjaminie, umierającym emerytowanym aktorze, który resztką sił próbuje załadować broń i wystraszyć nią chłopaków stojących pod domem przy jego samochodzie („Gasnąc”), o handlarzach złomem, którzy pewnego dnia znajdują tajemniczy „metalowy cylinder” na terenie opuszczonej kliniki (oparty na autentycznych wydarzeniach „Blask”), o Alu, turyście z Europy, który trafia do – z naszego punktu widzenia – egzotycznej wioski Baqu („Ślepcy”) czy o Iszy, żydowskim rzeźbiarzu żyjącym przed wiekami, który oddaje się nie tylko pracy artystycznej, ale też nauczaniu swoich uczniów i rozlicznym romansom, a tym samym uznawany jest za wywrotowca, rewolucjonistę i bluźniercę („Koczownicy”).
Każda proza Żukowskiego opowiada frapującą historię, zdecydowanie inną od poprzedniej, zaludnioną innymi postaciami, przeniesioną w inne czasy, w inną przestrzeń geograficzną, ale wszystkie pełne są niedopowiedzeń i przemilczeń, jakby w ich strukturę już z góry wpisana została – obok atrakcyjnej, zajmującej fabuły – wielość możliwych odczytań i interpretacji. Żukowski zmusza czytelnika do wysiłku, nie podaje mu rozwiązań na tacy (czasami – jak w przypadku „Blasku” – podpowiedź znajduje się dopiero w końcowej odautorskiej adnotacji) i stara się, by czytelnik nieustannie mierzył się z „tajemnicą” (i tajemniczością) opowieści. Autor Miłości morderców lubuje się także w skrupulatnym opisie detali, podawaniu najbardziej nawet egzotycznych szczegółów, przedmiotów i nazw, dzięki czemu czytelnik docenić może tak perfekcyjną i drobiazgową metodę pracy pisarza, jak możliwość prawie rzeczywistego przeniesienia się do jego światów przedstawionych. Niektóre opowiadania są bardziej impresyjne i poetyckie, złożone
głównie z obszernych opisów („Miłość morderców” czy „Gasnąc”), inne za to od samego początku wciągają wartką fabułą, wielością zdarzeń i następujących po sobie faktów („Koczownicy” czy najlepsze chyba opowiadanie z tomu pt. „Ślepcy”).
- Nie znoszę sformułowań w rodzaju „niezłe jak na debiut”, ale jedno nie ulega wątpliwości: w czasie lektury Miłości morderców nie raz i nie dwa zapominałem o tym, że Dariusz Żukowski (pracujący na co dzień jako redaktor i tłumacz, współtwórca antropologicznego czasopisma „Barbarzyńca, autor felietonów i fotograf) prezentuje nam dopiero pierwszą swoją książkę. Tak więc, nie tylko „niezłe jak na debiut”, ale też „niezłe w ogóle”. Nienagannie skonstruowane i sprawnie opowiedziane prozy. A to – skoro już jesteśmy przy recepcji rodzimych debiutów literackich – nie zdarza się tak znowu często.
PS. Nie znoszę również zdania: „Pozostaje nam czekać na następną książkę tego dobrze zapowiadającego się autora”, ale i ono tym razem pasuje. Jeśli miałbym na zakończenie wyrazić własne życzenia, to chciałbym, by ta druga książka była tak bardzo zaskakująca i zniewalająca, że nie mógłbym w jej recenzji użyć żadnego ze zdań, których nie znoszę.