Trwa ładowanie...
recenzja
20-10-2016 13:09

Tajemnica przeklętego miasta

Tajemnica przeklętego miastaŹródło: Inne
dv815l5
dv815l5

Nie ma obowiązku poznawania dzieł danego pisarza w porządku chronologicznym; w przypadku twórców zagranicznych czasem nawet nie ma i możliwości, bo wydawcy zwykle zaczynają od tytułu, który stał się największym bestsellerem na Zachodzie, a dopiero potem udostępniają polskie przekłady wcześniejszych utworów autora. Gwoli sprawiedliwości należy zauważyć, że wydawnictwo MAG uczyniło w tym zwyczaju chlubny wyjątek, najpierw zapoznając polskich czytelników z debiutem Brandona Sandersona, a dopiero potem z późniejszymi jego dziełami. Jednak pierwszy nakład „Elantris” rozszedł się jakoś szybko i tak się stało, że niektórzy fani fantasy (w tym niżej podpisana)
, polubiwszy w międzyczasie tego autora – czy to za sprawą „Archiwum burzowego światła”, czy „Ostatniego Imperium” – dopiero teraz mają możliwość zapoznać się ze wznowieniem tej powieści.

Żeby ocenić, czy warto, przyjrzyjmy się wpierw światu wykreowanemu przez trzydziestoletniego wówczas debiutanta (nie jest to wiek szczególnie młody, jak na zaistnienie w świecie fantastyki, ale na przykład Tolkien, Lewis i Le Guin byli starsi, gdy oddawali do druku swoje pierwsze powieści).

Tytułowe Elantris to miasto w autonomicznym królestwie Arelonu, jedynym w tej części globu, które oparło się zakusom imperium fjordeńskiego. Jeszcze niedawno było ono siedzibą niezwykłych sił magicznych, a zamieszkać w nim mogli wybrańcy, naznaczeni cudowną przemianą Shaod, obdarzającą ich jednocześnie długowiecznością, mądrością, nieziemską urodą i mocą czynienia dobrych czarów; arelończycy i ich sąsiedzi udawali się tu po nauki lub uzdrowienie dla chorych. A potem przyszedł kataklizm zwany Reodem; z dnia na dzień mieszkańcy miasta utracili wszystkie te dary, wspaniałe budowle i dzieła sztuki pokryły się cuchnącym szlamem. Shaod nadal dotyka ludzi mających w sobie arelońską krew, lecz teraz jest koszmarną parodią dawnego przeobrażenia, jego antytezą, na mocy której wybrańcy zmieniają się w skazańców: skóra, zamiast nabierać nieskazitelnej gładkości i blasku, wiotczeje i pokrywa się ciemnymi plamami; włosy, miast lśnić srebrzyście, matowieją i rzedną, by niebawem wypaść całkowicie; ciało słabnie, najlżejsze
zadrapanie czy uderzenie sprawia nieznośny ból, a duch i rozum, jeśli nawet od razu nie zwątleją, uczynią to nader szybko, gdy delikwent zostanie wtrącony za bramę miasta-żywego trupa. Wykoślawienie magii sprawia, że choć w ciałach nieszczęśników nie biją serca, czują oni nieustanny głód, a żywności w Elantris jest tyle, ile przynoszą ze sobą kolejne ofiary Shaodu. Ci, co jeszcze nie potracili sił, jednoczą się więc w bandy wydzierające nowo przybyłym ich skromne racje pokarmowe. Najsłabsi nie umierają od razu, to byłoby za łatwe; słaniają się pod ścianami, wiją się w bólach, bełkoczą słowa, które im podpowiada zamącony umysł – i żyją, żyją… W takie oto środowisko trafia na parę dni przed swoim ślubem książę Raoden, następca arelońskiego tronu (cóż, Shaod nie wybiera…). Swojej narzeczonej Sarene, księżniczki z zamorskiego Teodu, nie zdąży poznać osobiście – kiedy jej statek dobije do brzegu, on już będzie za murami Elantris, a oficjalnie w trumnie. Kontrakt małżeński przewiduje, że w takim przypadku
zaręczyny są równoważne ze ślubem; Sarene zatem, nie zaznawszy miłości, zostaje księżną-wdową. Na dworze teściów nikt się z nią specjalnie nie liczy, ale młoda kobieta nie ma najmniejszego zamiaru spędzić reszty życia, snując się po komnatach i zajmując robótkami ręcznymi. I ma sporo pomysłów na efektywne wykorzystanie czasu. Wsparciem będzie jej ekscentryczny wuj, od dawna mieszkający w Arelonie, a przeszkodą – przynajmniej teoretycznie – gyorn (arcykapłan) z Fjordenu, przybyły tu z misją nawrócenia mieszkańców na własną wiarę i przygotowania gruntu pod kolejny podbój. Ale prawdziwym wyzwaniem będzie dla niej dopiero zadanie, które narzuci sobie w ramach tak zwanej Wdowiej Próby…

Jak na debiutancki produkt, koncepcja świata przedstawionego w „Elantris” jest całkiem oryginalna (choć oczywiście w fantasy trudno całkowicie wyeliminować powtórzenia pewnych motywów, już wcześniej wykorzystanych przez innych twórców; tutaj jest to magiczna skaza, za sprawą której magia przestaje działać według wcześniejszych prawideł – ale została ona tak pomysłowo oprawiona w nowatorskie detale, że wrażenie wtórności nie może mieć miejsca) i wystarczająco klarownie opisana. Kapitalnym wynalazkiem są seony, magiczne ni to urządzenia, ni to istoty, wymykające się standardowym klasyfikacjom gatunkowym, a swoim panom zapewniające coś w rodzaju… łączności satelitarnej! W główny wątek, w którym śledzimy na przemian losy pary najważniejszych bohaterów, wplata się harmonijnie opowieść, jaką można wyekstrahować z dziejów niejednego – i fantastycznego, i realnego – kraju: historia walki o władzę i ścierania się dwóch prądów religijnych, wyrosłych z tego samego pnia (czy nic się nam nie przypomina, gdy słyszymy, że
w oczach wyznawców jednego z nich ten drugi „to wypaczenie prawdy”? I że najżarliwsi wierni są gotowi wyrżnąć do nogi obywateli sąsiedniego kraju, którzy nadali sile najwyższej inne imię?).

dv815l5

Nie udało się Sandersonowi uniknąć dość pospolitego błędu początkujących twórców, mianowicie wplatania w tekst wyrazów w wymyślonych językach bez ich objaśniania; w większości przypadków znaczenie tych pojęć zostaje wyłożone kilka czy kilkadziesiąt stron później, ale są i takie, których wymowy czytelnik sam się musi domyślić (na przykład „Kolo?”, którym Galladon kończy co któreś zdanie). Z początku jest to dość męczące, ale kiedy już jesteśmy na dobre wciągnięci w fabułę, jakoś przestaje zawadzać. Niektórzy zarzucają też autorowi czarno-białą polaryzację powieściowych charakterów; nie jest to jednak prawdą, bo nawet z założenia pozytywna Sarene ma pewne drobne wady – mówi szybciej, niż myśli, bywa, że zachowuje się jak krnąbrna nastolatka, a już jak na byłą dyplomatkę jest stanowczo zbyt obcesowa – zaś kilka innych postaci sprawi nam pod koniec prawdziwe niespodzianki, zdradzając tendencje, o które byśmy ich nie podejrzewali. W samej Sarene odkryjemy bez trudu cechy archetypu kobiety silnej i wyzwolonej,
najwyraźniej ulubionego przez Sandersona, bo powraca doń co jakiś czas; jego elementy znajdziemy i u Vin z „Ostatniego Imperium”, i u Marasi z cyklu „Wax i Wayne”.

Jako całość „Elantris” wpisuje się w tę samą baśniowo-przygodową konwencję, ze szczyptą dyskretnego humoru, którą autor przyjął dla serii powieści z akcją rozgrywającą się na Scadrialu. Może nie jest to osiągnięcie literackie najwyższej próby, ale niezmiernie przyjemna i emocjonująca lektura, mogąca usatysfakcjonować dużą grupę czytelników, od wieku wczesnonastoletniego począwszy.

dv815l5
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dv815l5